Quantcast
Channel: Marta Pisze
Viewing all 191 articles
Browse latest View live

#23 Sobota z Martą: trochę o kryzysie, planach i życiu ogólnie

$
0
0
Założę się, że gdzieś tam w przerwie od malowania jajek, noszenia koszyczków do święcenia i podjadaniu przysmaków z nadzieją, że jeśli nikt nie widzi, to kalorie się nie liczą, macie czas na chwilę odpoczynku. Czas zrobić sobie herbatę, usiąść przed monitorem i przeczytać piątek... pardon, sobotę z Martą.
Specjalnie przełożyłam dzień publikacji #Piątku w tym tygodniu - nie miałam wczoraj na niego weny. Jednak mimo mylącego tytułu, #Piątek będzie w piątek. Zawsze.
No, pomijając te wyjątki, w czasie których jest w sobotę. Och, wiecie, o co mi chodzi.

CO U MNIE?

W sumie to korzystając z okazji, chciałam się wytłumaczyć.
Przez jakiś miesiąc miałam kryzys - nie związany z blogiem, a z życiem. Można to było wyczuć przez wpisy i niektóre osoby to zrobiły. W końcu artykuły typu kryzys wieku młodego, nie znam cię, magister z Power Pointa czy brak odwagimówią same za siebie. To jest dobra cecha pisania - czasami to, co masz gdzieś tam w sobie samo przemyka się między słowami.

Pozostaje pytanie, które sama sobie zadawałam milion razy: skąd ten kryzys? Wszystko mi się w życiu układa, dawno nie czułam się taka szczęśliwa, a mimo to czasami kładąc się wieczorem coś nie chciało mi wyjść z głowy.

Jestem w takim wieku, w którym tak naprawdę dopiero zaczynasz myśleć, kim jesteś. Co dokładnie cię definiuje. I chyba to mnie przytłoczyło. Nagle znalazłam się w miejscu, w którym nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Moje wyobrażenia o życiu w wieku dwudziestu lat przestały już dawno się pokrywać z rzeczywistością. Tyle się ostatnio działo, że najzwyczajniej w świecie czułam się przytłoczona tym wszystkim i najchętniej pokazałabym całemu światu środkowego palca i schowała się pod kołdrę, ale przecież nie mogłam, bo jestem miła. 

Brzmi jak problemy pierwszego świata, co? Zdaję sobie z tego sprawę.
Nie pomagał fakt, że gdzieś tam nagle znów zaczęłam się czuć nie na miejscu, chociaż myślałam, że ten etap już od dawna mam za sobą. Z jednej strony jedną nogą jestem w dorosłym świecie, z drugiej strony czasami mam problemy z przeszłością. Widzicie? Wszystkie moje wpisy pasują.

Do dupy jest w pewnym momencie obudzić się i nie potrafić siebie zdefiniować. A jeszcze gorzej jest zacząć mieć różnego rodzaju wątpliwości - czy dobrze robię, czy się nie wygłupiam, czy na pewno? Chociaż przecież dobrze wiem, że w życiu nie ma żadnego "na pewno".

W każdym razie, to był dla mnie ciężki okres, jakkolwiek dziwnie, irracjonalnie albo głupio może to dla Was brzmieć. Każdy ma takie problemy, jakie ma i niezależnie od tego, jakiego są kalibru, każdy przeżywa je tak samo mocno. Dla mnie problemem była nagła utrata gruntu pod nogami (Kim jestem? Co ja tak naprawdę chcę? Dlaczego nie znam odpowiedzi na takie proste pytania?) , dla mojego sześcioletniego siostrzeńca problemem jest to, że chce zaprosić koleżankę z przedszkola na randkę (autentyk), a dla kogoś innego problemem będzie brak pracy, czy nie daj Boże, choroba. Wszystkie te problemy mają różną ważność, ale dla danej osoby ten problem jest aktualnie największy.... nie wiem, czy nadążacie za tym, co próbuję wam wytłumaczyć.

Chyba po prostu próbuję powiedzieć, że chociaż teraz mój kryzys wydaje się być błahy, kompletnie z kosmosu i z kategorii"nie masz większych problemów?" to dla mnie był on dość poważny.

A teraz? Teraz już jest dobrze. Powoli staję na nogi, odzyskuję grunt i zbieram się do kupy. Zaczęłam od porządkowania bloga i aktualizowania podstron. Poprosiłam też Patryka o nowe logo, bardziej "ponadczasowe". Jestem z niego bardzo zadowolona. :) Możecie już oczekiwać na blogu "odwilży" - bardziej radosnych tekstów i chyba więcej mojej radości. Chociaż dalej utrzymuję, że moje ostatnie teksty nie są smutne, tylko refleksyjne. Duża różnica!

W międzyczasie wrzucam sporo - jak na mnie - filmów na mój kanał na youtube i wreszcie podjęłam męską decyzję, która dotyczy rozłączenia bloga i kanału. Większość oglądających nie pokrywa się z czytelnikami, a jak mam widzieć komentarze "wolę cię czytać, niż oglądać", to... daruję to sobie. :) Na początku brałam to za negatywną wypowiedź, ale sama po sobie widzę, że ja też wolę czytać, niż oglądać. Nie ma w tym nic złego.

Jeżeli już pojawią się jakieś filmy tu na blogu, to będą związane z jego tematyką lub z rozwojem czy motywacją. Vlogi i inne rzeczy sobie daruję i jeśli będziecie mieli ochotę je oglądać, to tylko i wyłącznie na kanale. Tak będzie lepiej. Wczoraj wrzuciłam na kanał kolejny vlog, tym razem o moim pokoju w domu rodziców i Wielkanocy. Można go obejrzeć tu: KLIK. 
Możecie zasubskrybować kanał tu.

Jeśli chodzi o plany związane z blogiem... to myślę nad nimi cały czas. Chciałabym bardziej zadbać o jakość tekstów, a do tego muszę się jeszcze bardziej zorganizować. Chodzą mi też po głowie różne projekty, ale muszę po prostu jeszcze kilka razy pobiegać, żeby je doszlifować (kiedy biegam, sporo myślę o blogowaniu).

A jeśli chodzi o bardziej pozytywne rzeczy, ponieważ klienci z Brandburgera i tak mi nie odpisują, bo są święta, skorzystałam z okazji i kupiłam dodatek do Simsów. :)

Chciałabym Wam z miejsca życzyć wesołych świąt i wszystkiego dobrego!

CIEKAWE LINKI

Jeśli uważasz, że Twój wpis powinien się znaleźć w #PiątkuzMarta, albo po prostu chcesz mi pokazać swojego bloga - napisz na kontakt@martapisze.pl w tytule dodając: #PiątekzMartą

Czy jesteś w porządku? - mój tekst. Ale jest, według mnie, ważny. Czasami za bardzo zapominamy o oczywistych rzeczach.
100 lat fitnessu w 100 sekund [FILM]
Muzyczna podróż w czasie - to jest świetne! [FILM]
Urocza tapeta na kwiecień
Pani Swojego Czasu - świetny blog Oli, który lubię podczytywać :)

Nie mam więcej linków. Chętnie poznam Wasze blogi i dzisiaj macie wolną rękę do zostawiania swojego adresu w komentarzach - ale miło by było, gdybyście też się wypowiedzieli, bo samo
O, to zostawiam link! To moj blog: martapisze.pl Wpadnij do mnie!
jest trochę słabe :)

DO POSŁUCHANIA

Tego się nie da nie śpiewać. I ten teledysk oraz choreografia.... sami przyznacie, że miód.

DO OBEJRZENIA

Jestem właśnie po obejrzeniu Gwiazd naszych wina i... ludzie, Wy musicie obejrzeć ten film! Bardzo lubię tego typu produkcje - wzruszające, romantyczne i prawdziwe, niż jakieś tam komedie romantyczne. Piękna historia o miłości - i uwierzcie mi, moje polecenie nie jest bezpodstawne:

Jak znaleźć motywację i NAPRAWDĘ zmienić swoje życie?

$
0
0
Z motywacją jest jak z dzwonami. Wiecie, tymi spodniami z szeroką nogawką. Niby gdzieś tam jest, każdy ją chociaż raz w życiu widział i nawet czasami się zjawia, ale robi szum tylko na chwilę, po czym znika równie szybko, jak się pojawiła. Wydawałoby się, że pasuje tylko nielicznym, a pozostali mogą jedynie obejść się smakiem. Motywację czują przecież tylko szczęściarze - milionerzy, trenerki fitness i inne osoby, którym się udało.
A reszta może mieć usprawiedliwienie na to, że po prostu im się nie chce. 
Wszyscy mamy plany na swoje życie.
Chcemy być szczuplejsi, bogatsi, bardziej szczęśliwi. Mamy ochotę wychodzić za maż, rodzić różowe bobasy i wspinać się po szczeblach kariery. Obiecujemy sobie, że zaczynamy zdrowe odżywianie, ćwiczenia i czytanie książek. Marzymy o innym życiu, podróżowaniu, miłości jak z filmu i wyglądzie Angeliny Jolie. Wstajemy więc rano, szczotkujemy zęby i...
Nic się nie dzieje. Wszystko wygląda tak samo, jak wczoraj.

Rozczaruję was: do zmienienia swojego życia, spełnienia dziecięcych marzeń i zrobienia całej reszty fajnych rzeczy, wcale nie wystarczą chęci. Gapiąc się na zdjęcie Ewy Chodakowskiej i mówiąc „chciałabym mieć takie ciało” wcale nie schudniesz. Nawet, jeśli zaciśniesz zęby, zamkniesz oczy i policzysz do pięciu. Bo najpierw trzeba ruszyć palcem.

Mówi się, że marzenia spełniają nieliczni. Guzik prawda. Marzenia spełniają ludzie, którzy zaczęli w ogóle coś robić. Tyle i aż tyle, bo właśnie tu zaczyna się problem. Bo ile razy mówiłeś "gdybym tylko był zmotywowany, to bym to zrobił?", "cholera, chciałbym to i to, ale nie chce mi się", "bardzo chcę tamto, ale nie potrafię się zmotywować". 

Wiesz, jaki jest Twój problem?
Widocznie nie chcesz wystarczająco mocno. Albo nie chcesz tego w ogóle.

CZY JA NAPRAWDĘ TEGO CHCĘ?

Bywa, że próbujemy żyć marzeniami innych ludzi. Niby lubimy pisać, więc gdy słyszymy, że koleżanka z klasy napisała książkę, myślimy, że w sumie fajnie by było wyprodukować własną. Albo widząc cały szał na fitness i szczupłe sylwetki, zaczyna do nas dochodzić, że nie byłoby źle, gdybyśmy też zaczęli się ruszać i popracowali nad płaskim brzuchem. Próbujemy uczyć się do matury, bo przecież rodzice powiedzieli, że musimy się dostać na dobre studia - więc próbujemy to zrobić.
Mogę tak wymieniać bez końca.

Zamiast zastanawiać się, skąd wziąć motywację, najpierw się zastanów, czy to, co chcesz robić i do czego tej motywacji potrzebujesz, jest na pewno twoim wymysłem, a nie pragnieniem kogoś innego. Może nie chce ci się ćwiczyć, bo wcale trenować nie lubisz, a próbujesz to robić tylko po to, żeby pasować do "kanonów piękna" ? Albo nie potrafisz się zmotywować do nauki, bo to nie ty pragniesz naukowych sukcesów, tylko twoja mama?

Nigdy nie poczujesz motywacji, jeśli cel nie jest twój. Nikomu się nie chce robić dla kogoś innego.

PÓŹNIEJ BĘDZIE LEPIEJ

Gdzieś tam, z tyłu naszej głowie siedzi przekonanie, że to, co jest teraz, to tylko poczekalnia. Ewentualnie, że po prostu jeszcze nie jesteśmy gotowi i dopiero za kilka lat tak naprawdę zaczniemy żyć. Wiesz, jak wszystko się ustatkuje - skończymy studia, założymy rodzinę, będziemy mieli gaworzące dzieci.Wtedy będzie czas na te Wielkie Plany i Spełnianie Marzeń. Z dużej litery, bo z pompą.
A przynajmniej tak nam się wydaje.

Odkładamy wszystko, bo przecież będzie jeszcze czas. Bo  teraz jest nieodpowiedni moment, bo teraz nie ma pieniędzy, chwili, natchnienia, weny. Bo teraz będzie gorzej, bo mamy już dużo obowiązków i nie chcemy sobie nakładać kolejnych. Bo przecież teraz kończymy studia albo ogólniak. Bo czekamy przecież na nagły napływ motywacji. Tyle, że taki nie przyjdzie. Skoro wiesz, że masz sporo czasu - jak masz się niby zmotywować?

Tyle, że idealny moment nigdy nie nadejdzie. Głównie dlatego, że nie istnieje. Zawsze będzie przeszkoda, którą będzie trzeba przeskoczyć. Zawsze będzie coś, co będzie wadziło. Zawsze będzie nieodpowiednia chwila.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, że ich życie wcale nie musi trwać sto lat, a tylko trzydzieści. Że może potem zamiast mniejszych przeszkód, będą większe. Że może teraz, kiedy jesteś w pełni sił, młody i zwarty, lepiej jest wpakować się w marzenia i próbować COŚ z tym swoim życiem zrobić.
Głównie dlatego, że jeśli ci nie wyjdzie, to będziesz miał jeszcze mnóstwo czasu, by spróbować jeszcze raz.

"Tylko skończę studia", "tylko jeszcze dokończę kurs", "tylko popracuję tutaj dwa miesiące", "tylko jeszcze poczekam, aż dziecko urośnie" - wiecie, co oznaczają te słowa? Białą flagę.
Rzucenie swoich celów, bo przecież ciągle jest coś pilniejszego. No ale skoro ty uważasz swoje marzenia za tak mało ważne, że możesz je ciągle odkładać na bok, to nic dziwnego, że nigdy ci się nie chce. Kto by się tam zajmował pierdołami?

NIE MA PRZEWROTU

Chyba doskonale zdajecie sobie sprawę, ile procent szans jest na to, że wygracie w totka. Nie ma czegoś takiego, jak wydarzenie zmieniające życie. Albo inaczej: żeby coś zmienić, wcale nie musisz przeżyć nagłego zwrotu akcji. Zapomnij o błyskawicach, olśnieniach i niespodziewanej apokalipsie, która sprawi, że wreszcie się ogarniesz.

O to wszystko musisz zadbać sam. Po prostu zaczynając.

PO PROSTU ZRÓB KROK

Możesz czekać do samej śmierci na motywację. Na to, żeby przyszła, zrobiła z tobą porządek i kopnęła cię porządnie w cztery litery, żebyś zaczął działać. I wiesz co? Prawdopodobnie nie przyjdzie.

Głównie dlatego, że motywacja pojawia się wtedy, kiedy zaczynasz widzieć rezultaty. Nawet minimalne. Motywacja zjawia się w momencie, w którym już zacząłeś coś robić. Zacząłeś pracować. Mocno. Porządnie. Wtedy przychodzi.

Swoją drogą, ludzie za bardzo uzależniają wszystko od motywacji. "Nie zrobię tego, bo nie mam motywacji... ". Spoko, więc należy leżeć i pachnieć, czekając na anielskie trąby i motywację spływającą z nieba niczym letni deszcz. Powodzenia z tym. Krzyż na drogę.
Będzie długa i nudna.

Jak znaleźć motywację? Zacznij działać. Brzmi prosto, co? Życie co chwila dowodzi, że najprostsze i najbardziej oczywiste rzeczy są zapominane. Gdyby tak nie było, bajka z panem Hilarym i jego okularami nie miałaby takiego wielkiego sensu. A przecież ma. Miał je przed swoim nosem i nawet się nie zorientował. Co chwila robimy błędy w stylu Hilarego.

I ja już słyszę ludzi mówiących "łatwo powiedzieć". Zawsze jest łatwo powiedzieć.
Łatwo powiedzieć: "to schudnij", "to zbuduj rakietę", "to napisz książkę", a trudnej zrobić. To oczywiste. Tyle, że bez ciężkiej pracy nie ma kołaczy.

Jeżeli nie wyjdziesz z domu, nic cię przecież nie spotka, bo będziesz zamknięty w swoich czterech ścianach. Jeżeli nigdy nie zaczniesz, to nie masz szans na to, żeby coś skończyć. A jeżeli sam nie zaczniesz walczyć ze swoim "nie chce mi się" i "jeszcze mam czas" to nie spełnisz swoich marzeń.  Motywacja to nie jakieś magiczne zaklęcie, które nagle sprawia, że wszystko się zmienia. TY wszystko zmieniasz. Oczywiście, o ile tego naprawdę chcesz.

Nie jesteś księżniczką, po którą ktoś przyjedzie i spełni wszystkie jej marzenia. 
Jeśli chcesz coś zmienić w swoim życiu, musisz zdjąć koronę i sam zacząć działać. 

Znajdziesz mnie na FACEBOOKU.

Jak filmy miłosne niszczą mi życie

$
0
0
Filmy o miłości często piorą mi mózg. Dosłownie. Godzinami potrafię oglądać romanse, w którym jest on, ona, a czasami jeszcze ktoś inny, bo przecież nic nie ogląda się tak dobrze, jak kryzysy i wielkie dramaty. Z naiwnością połykam jak foka rybę utarte schematy, żałosne, ale romantyczne powiedzonka i wspaniałe gesty - wiecie, jak biegnięcie za autobusem czy przerywanie ślubu. A potem sobie myślę, że albo romanse to fantastyka, albo ja po prostu mam jakąś upośledzoną miłość w tym swoim przeciętnym życiu.
Mam z romansami jeden wielki problem.
Z jednej strony nie mogę przestać ich oglądać: wpatruję się z zachwytem w romantyczne sceny, wzruszam się przy dramatach i wyznaniach miłości i zdecydowanie zbyt często - tylko nie mówcie tego nikomu - wzdycham do głównych bohaterów.

Ale jest też druga strona medalu. To ta, która sprawia, że po obejrzeniu chociaż jednego romantycznego filmu, mój mózg nagle robi fikołka, dostaje małpiego rozumu i zmienia totalnie pogląd na wszystkie sprawy, bo przecież właśnie zobaczył idealny przykład prawdziwej miłości. Wiecie, takiej do końca świata, albo i jeszcze dalej, na dobre i na złe i tej, którą mógłby opisać Ed Sheeran w swoich piosenkach. Romantycznej, prawdziwej i z Tym Jedynym, inaczej zwanym księciem, na czele.

I właśnie w takich momentach stwierdzam, że moja miłość ma chyba lekkie upośledzenie.

A JA WCALE TAK NIE MAM

Zacznijmy od tego, że u mnie przez jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent czasu wcale nie jest romantycznie, co już sprawia, że plasuję się niezwykle nisko w rankingu na Najbardziej Uroczy Związek Na Świecie. Mogę też sobie co najwyżej pomarzyć o wygranej w konkursie na Najromantyczniejszą Parę Tego Tysiąclecia. Widzicie, życie bywa okrutne.

Kiedy w filmie para wysyła sobie romantyczne wiadomości w środku nocy, ja dostaję smsa z pytaniem o to, czy zrobiłam pranie, bo właśnie kończy się zapas skarpetek do pary. (Swoją drogą, dlaczego zawsze w każdym praniu ginie przynajmniej jedna skarpetka?).

Kiedy on odgarnia jej włosy z buzi, a ona uśmiecha się i przegryza wargę, ja w tym samym czasie prawie tracę oko, kiedy on próbuje mi wyczyścić policzek, bo "czekaj, czymś się upierdzieliłaś znowu tutaj". Nie brzmi jak cytat pasujący do miłosnego hitu na lato. Serio, nie widzę tu potencjału na romantyczną balladę.
Kiedy w filmie oni przeżywają kolejne romantyczne chwile leżąc na trawie i gapiąc się w niebo, ja po takiej próbie skaczę jak szalona, rzucając się na boki i wołając "Boże, zdejmij ze mnie te robaki! Robak po mnie łazi! Weź to stąd!", a następnie w myślach obiecuję sobie, że to cholerny OSTATNI raz, kiedy przyszło mi do tego głupiego łba, żeby zrobić sobie romantyczne leżakowanie na gołej ziemi. NIENAWIDZĘ robaków.

Kiedy oni godzą się namiętnym pocałunkiem po szczególnie wybuchowej kłótni, ja ruszam szyją jak gołąb, próbując uniknąć buziaka na zgodę. Nie. Mam. Ochoty. Serio? Przed chwilą rzucaliśmy na siebie gromy, a teraz mam się całować jak gdyby nigdy nic? Nie ma szans. Idź sobie.

I wreszcie, kiedy oni przeżywają na ekranie wszystkie te wielkie dramaty, takie jak ktoś trzeci, choroba, wielka, potężna kłótnia i niespodziewana rozłąka, ja chrupię jabłko na kanapie w dresach, z nogami na jego kolanach i ze stoickim spokojem oglądam kolejny odcinek House of Cards.

Zero dramy. Mówiłam, że upośledzone to wszystko.

CZY COŚ JEST NIE TAK?

I czasami, kiedy oglądam zbyt dużo romansów, zaczynam myśleć, że coś jest nie tak. Bo gdzie te wszystkie fajerwerki i wodotryski? Gdzie te akcje i skomplikowane dramaty, w trakcie których tak dobrze pasuje włączyć smutny, muzyczny utwór? Gdzie te codzienne bieganie po łąkach (bardzo modne, najlepiej w zwolnionym tempie), gonienie mojego autobusu (chociaż w sumie nie wiem po co, bo jak już jadę, to tylko na fitness) i romantyczne gesty rodem z jakiegoś internetowego poradnika pod chwytliwym tytułem Jak Wyrwać Dziewczynę Swojego Życia?

Tego nie ma.
Nie stoję przy oknie i nie zastanawiam się godzinami patrząc w dal, czy to ten jedyny, nie wyciągam zdjęcia z portfela i nie uśmiecham się do niego, nie dostaję codziennie czekoladek, pachnących listów, kwiatów i nie planuję przyszłości, wymyślając imiona dla dzieci. Nie wtulam się za bardzo w nocy, bo jestem zbyt zajęta zabieraniem kołdry dla siebie. Nie gadam z nim non stop, dwadzieścia cztery na siedem, nie lubimy tych samych książek i zdarza się, że najzwyczajniej w świecie, mam go dosyć, bo mnie po prostu wkurza.
Ale jest dużo innych rzeczy.
Na przykład wsuwanie mojej ręki w jego dłoń, kiedy muszę iść załatwić coś stresującego. Widok, jak ukradkiem podczytuje mojego bloga jak tylko opublikuję coś nowego. Wspólne powiedzonko, które wymaga od nas zrobienia tak głupich min, że przechodnie się za nami obracają. Obtaczanie się jego bluzą jak kokonem z rana, w drodze po pierwszą herbatę. Sytuacje bez wyjścia, które udaje się rozwiązać, pocieszając się nawzajem i mówiąc, że będzie dobrze. Świadomość, że cokolwiek by się stało, mam kogoś za swoimi plecami. Osobę, która nie zawiedzie.
Wstawanie rano z myślą, że mam się do kogo odezwać.

I wiecie co? Wtedy dochodzi do mnie, że jestem głupia, chociaż przez chwilę myśląc, że tanie chwyty z romansów i wspólne huśtanie się na huśtawce o zachodzie słońca jest od tego lepsze. Że jakieś tam kwiaty, bombonierki, balony na niebie z napisem KOCHAM CIĘ czy zachody słońca są od tego lepsze.

Bo nic nie jest lepsze od świadomości, że masz gdzieś kogoś, kto najpierw szczerze ci powie, że zachowałaś się głupio, a potem cmoknie w czoło i niby od niechcenia rzuci, że taką cię kocha.

Ludzie, którzy robią po swojemu i decyzja dotycząca moich studiów

$
0
0
Każdy z nas ma momenty, w których zastanawia się, co dalej. Gdzie iść? W którą stronę? Do jakiej szkoły się zapisać, jakie studia skończyć, jakiego partnera wybrać, jaką decyzję podjąć? Łatwo w takich chwilach kierować się schematami i tym, żeby broń Boże nie zrobić czegoś dziwnego, bo co ludzie o tym powiedzą?
Dlatego tak bardzo kocham osoby, którzy robią wszystko po swojemu. I już.
Życzę Wam miłego piątkowego wieczoru i zastanawiam się, czy jest tutaj jeszcze ktoś, kto niedługo musi podjąć jakiś życiowy wybór, albo niedawno to zrobił? :)

Czy kobiety lubią chamów?

$
0
0
Istnieje jedno pytanie, które jest starsze nawet od Madonny.
Pytanie, które było przed kurą i jajkiem, przed Modą na sukces i przed operacjami Michaela Jacksona. Pytanie, które zadał sobie przynajmniej raz każdy mężczyzna na świecie i pytanie, na które – podobno – nie ma odpowiedniej odpowiedzi.
Czy kobiety naprawdę lubią chamów?


Wiecie, jak to jest z kobietami. Z jednej strony niby czekają na księcia z bajki - ulizanego, z czystymi ubraniami pachnącymi proszkiem do prania i białym koniem z grubą grzywą lub ewentualnie, stylowym rowerem albo dobrym samochodem. Ale z drugiej strony, najpopularniejsi mężczyźni na świecie to zazwyczaj aktorzy grający bydlaków: wampiry, źli chłopcy a'la Chuck Bass z Plotkary, chamscy faceci tacy jak doktor House czy bogaci biznesmeni z perwersyjnymi skłonnościami i słabością do pejczy.
I kogo w tym przypadku damy wybiorą?

Istnieje jakieś dziwne przekonanie, że płeć piękna wprost słabnie na widok przystojnych bandziorów – inaczej zwanych chamami. Że zwykli, prości mężczyźni mogą się starać, obiecywać góry i obrzucać pierścionkami, a one i tak uciekną z typem w czarnej ramonesce, z papierosem w gębie i skłonnością do szarpania kobiet za włosy.
No nie do końca.

Wiecie, jaki jest konkretny problem z tym pytaniem? Nie definiuje, co to znaczy „cham”.

CHAM A PROSTAK – JEST RÓŻNICA

Bo widzicie, kobiety mając na myśli chama, mają gdzieś w głowie obraz kogoś, kogo nazywa się czasami (Boże, wybaczcie, że używam tego sformułowania) „niegrzecznym chłopcem”. Wiecie: połączenie Deana z Supernatural, Brada Pitta w Fight Clubie i Christiana Greya z popularnych ostatnio, „50 twarzy...”. To jest według nich – i mnie – cham, który kradnie serca, zdobywa wszystkie kobiety w promieniu 20 kilometrów i jest w stanie sprawić, że mamy mikrozawał na jego widok.

Cham, którego kobiety tak uwielbiają, to facet tajemniczy. To mężczyzna, który łamie albo nagina niektóre zasady, który nie jest ciepłą kluchą, tylko osobą zdecydowaną. Cham to stylowy pseudo-zaniedbany facet, który – o dziwo – też pachnie proszkiem do prania i dobrymi perfumami, tyle tylko, że zamiast swetra w serek nosi się w koszulkach lub koszulach, ramoneskach i ciemnych okularach. Cham – według kobiet – to mężczyzna, który samą swoją obecnością i aurą tajemniczości obiecuje świetną przygodę i dobrą, spontaniczną zabawę. To ktoś, przy kim można czuć się bezpiecznie, bo jak coś będzie się działo, to nie będzie bał się stanąć między dziewczyną, a zagrożeniem.

Bardzo upraszczając: cham nie równa się chamowi. Cham to tak naprawdę, w wyobrażeniu kobiet, wcale nie cham, a po prostu mężczyzna, który ma swoje zdanie. I już. Zagadka rozwiązana.

Szlag mnie trafia, kiedy ludzie mówią, że „kobiety lubią chamów” i rozumieją to dosłownie. Wiecie, że dziewczyny NAPRAWDĘ lubią, kiedy ktoś je bije, poniża, szantażuje albo traktuje niepoważnie. Że tak naprawdę to w sumie podoba nam się to, że nasz partner raz na jakiś czas nas zdradzi albo okłamie. Świetna zabawa, doprawdy. Wow, wszystkie skaczemy ze szczęścia, a
każda z nas jest tak naprawdę ukrytą masochistką, która marzy o życiu za siedmioma górami i za siedmioma lasami z facetem, który raz sobie ją uderzy, raz wyzwie od najgorszych, a następnym razem pójdzie na piwo i wróci po trzech dniach. Brzmi jak idealna przyszłość, prawda?

Taki cham nie jest prawdziwym mężczyzną, a tylko jego słabą karykaturą. Prawdziwy facet szanuje swoją partnerkę i ma głowę na karku. I już.

TO DLACZEGO ONA JEST Z NIM?

Jedną z najpopularniejszych prób udowodnienia tego, że kobiety naprawdę kochają chamów, jest pokazywanie toksycznych związków. Takich, w których nie tylko on ją bije, wyzywa czy zdradza, ale też takich, w których on stosuje przemoc psychiczną, szantaż emocjonalny albo po prostu jest burkliwym, niesympatycznym bucem. Ludzie pokazują sobie takie związki palcami, pytają, dlaczego ona z nim jest i szybko znajdują odpowiedź: „no bo przecież kobiety lubią chamów”.

Odkrycie: ona z nim nie jest dlatego, że on jest chamem. Jest z nim dlatego, że go kocha, przywiązała się do niego lub jest od niego uzależniona. Dlatego zostaje z nim mimo tego, że on ma na boku trzy inne albo proponuje jej ciągle otwarty związek. Właśnie z tego powodu milczy, kiedy on ją wyzywa i dokładnie dlatego udaje sama przed sobą, że codzienne kłótnie to normalna sprawa. Serio myślicie, że ktoś lubiłby takie życie?

Takie kobiety najczęściej zdają sobie sprawę, że są z chamem, z którym nie chcą być. Ale nic z tym nie robią, bo uczucie lub uzależnienie jest zbyt silne. Ewentualnie myślą, że jeszcze go zmienią.
Kolejna tajemnica rozwiązana.

TO CZY KOBIETY LUBIĄ CHAMÓW?

Zastanawiające jest to, jak wielu mężczyzn żyje jeszcze w błędnym przekonaniu, że dziewczynę trzeba trzymać krótko. Jak jakieś zwierzę. Wydaje im się, że jeśli będą naprawdę macho, stawiając się na każdym kroku, robiąc awantury i traktując cały związek jako zabawę albo umowę z jednostronną korzyścią (oczywiście po ich stronie) to nie będą mogli odpędzić się od chętnych kandydatek.
Bzdura.

Bo widzicie, kobiety nie lubią chamów. Kobiety lubią mężczyzn. Tych prawdziwych.

Znajdziesz mnie na FACEBOOKU.

Słuchajcie, jutro (poniedziałek) o godzinie 12.00 będę gościem w Programie Czwartym Polskiego Radia. :) Jestem trochę zestresowana, ale mam nadzieję, że dam radę. Możecie słuchać mnie tradycyjnie, lub przez internet o tutaj: KLIK.
Tutaj krótki news o audycji: KLIK.

Posłuchaj mnie w radiu!

$
0
0
Jutro o godzinie 12:00 będę gościem w Czwórce.

Chociaż przez jakiś czas pracowałam w radiu, to mój drugi występ w roli gościa, więc trochę się stresuję. Proszę o trzymanie za mnie kciuków. :) Oczywiście, jak to ja, przeżywam to strasznie :)
Można mnie będzie usłyszeć tradycyjnie lub na stronie Polskiego Radia, o tutaj: KLIK.

A tutaj artykuł zapowiadający: KLIK.

Miłego tygodnia! Do usłyszenia :)

6 inspirujących rzeczy, których nauczył mnie ostatni rok

$
0
0
Ktoś, kto kiedyś powiedział, że człowiek uczy się przez cały swój żywot, powinien dostać nagrodę za najbardziej trafiony i celny tekst wypowiedziany na tej ziemi. Bo widzicie, każdy dzień to kolejna okazja do tego, żeby zorientować się, jak fajne jest życie.
Ten rok był dla mnie przełomowy. Praca na własną rękę, odłożenie dziennikarstwa na później, sporo dorosłych decyzji i parę problemów - kiedy sięgam pamięcią wstecz, jestem zdziwiona, że udało mi się przetrwać. Jeśli miałabym wymyślić jakiś szyld, pod którym upłynął mi ten rok, to bez dwóch zdań nazwałabym go Rokiem Wchodzenia W Dorosłość. Wiem, brzmi patetycznie, ale naprawdę coś w tym jest.

Zdaję sobie sprawę, że pewne rzeczy, których się nauczyłam, będą dla niektórych tak oczywiste, jak fakt, że Ed Sheeran jest rudy, a niebo jest niebieskie, ale przy życiowych lekcjach ciężko nie otrzeć się o oczywistości i proste, logiczne teksty.

To czego się nauczyłam przez ostatni rok?

1. Jedni ludzie podkładają nogi... a drudzy wystawiają ręce

Ludzie są dla mnie ważni - to nie ulega wątpliwości. Kocham ludzi, uwielbiam ich obserwować, zadawać się z nimi i słuchać, co mają do powiedzenia. I chyba dla tego tak wielkim ciosem w plecy było dla mnie zauważenie, że nie wszyscy wokół mnie mają dobre intencje. Brzmi naiwnie, wiem.

Im bardziej się starałam coś robić i działać, tym częściej rozczarowywałam się osobami, które nagle uaktywniały swoją ciemną stronę mocy i zamieniały się we wredne krowy. Trudno było mi zaakceptować fakt, że nagle ktoś odwraca się przeciwko mnie bez powodu i długo, naprawdę długo mi zajęło, zanim przełknęłam tę gorzką pigułkę.
Ten rok upłynął mi pod znakiem rozczarowań pod tym względem, ale równocześnie spotkało mnie też od ludzi wiele dobrego, bo co ktoś podkładał mi nogę, to przychodził ktoś inny i podawał rękę, żebym czasami nie upadła.

I dzięki temu nauczyłam się dwóch piekielnie ważnych rzeczy - po pierwsze, jeżeli ktoś ma ze mną problem, to... no cóż, to jego problem. Nie mój. I naprawdę nie powinnam się tym tak przejmować.
A po drugie - niesamowicie ważne jest docenianie ludzi, którzy są dla ciebie życzliwi. Takie osoby to prawdziwe, oddychające, żywe skarby.

2. Czasami warto zaryzykować i postawić na jedną kartę

Mieliśmy wiele wątpliwości przed rozpoczęciem pracy na własną rękę, ale włożyliśmy w start i pracę BrandBurgera wiele serca. Poświęciłam temu naprawdę dużo i chociaż mało kto z otoczenia to rozumiał, parliśmy do przodu. I mogę w stu procentach potwierdzić,że wytrwałość i pracowitość popłaca. Czasami to okazuje się już po jednym dniu, a czasami po trzech latach, ale finalnie zawsze wychodzi na twoje.

BrandBurger to dla mnie jedna z największych lekcji życia. To mnóstwo wyzwań i problemów, o których w życiu nie myślałam. Były nieprzespane noce, problemy z klientami, pierwsze sukcesy i pierwsze potknięcia, ale z dnia na dzień uczymy się coraz więcej i to przynosi efekty. Ogrom pracy, bezsennych nocy i wyrzeczeń, których się podjęliśmy w rozpoczęcie i rozkręcenie tego totalnie się opłaca - robienie tego, co się lubi jest najlepszą możliwą opcją na świecie.

3. Zawsze wierz w siebie

Nieważne, co ludzie mówią. Nieważne, co sam czasami myślisz, w te złe dni, kiedy spoglądasz w lustro i masz ochotę wyjść z siebie i być kimś innym. Wierz w to, co robisz, wierz w swoje umiejętności, wierz w to, że dasz radę, jeśli tylko zepniesz tyłek i ruszysz do działania. 

Wiara to podstawa. Naprawdę. Umiejętności, wiedzę, wytrwałość, pracowitość - to wszystko można wypracować. Ale o ile łatwiej dąży się do czegoś z przekonaniem, że dasz radę! To niesamowite, ile potrafi zdziałać nastawienie i twój własny umysł.

4. Nie rezygnuj z dziecięcych marzeń

To akurat nie jest żadna nowość w moim życiu, ALE ten rok tylko mi co chwila przypominał o tym, że rzeczywiście rezygnowanie z dziecięcych i nawet nieracjonalnych, czy bardzo ambitnych marzeń jest błędem. Jeżeli się bardzo chce, jeżeli jesteś pracowity, wytrwały i  masz - niestety, bez tego się nie obejdzie - trochę szczęścia, to cały świat nagle staje się przychylny i robi tak, żebyś te marzenia spełniał.

Nigdy nie rezygnuj z marzeń, jeśli cały czas masz ciągoty do tego, aby je spełnić.

5. Pracować więcej to nie zawsze lepiej

Praca pracy nie równa. Czasami lepiej pracować krócej i zrobić mniej, niż poświęcać się i męczyć z jedną rzeczą, która ani nie jest opłacalna, ani niczego cię nie nauczy. Strata czasu to też wada - jeżeli coś, co robisz długo nie daje żadnych efektów, czasami lepiej po prostu to sobie odpuścić. 

Niby to takie oczywiste, a i tak wolałam niekiedy ślęczeć godzinami nad czymś, co było kompletnie bez sensu... nie widząc tego, że mimo tego, że pracowałam, nie robię nic wartościowego.

6. Nie lekceważ odpoczynku

Jestem jedną z tych osób, które wolą zrobić wszystko i iść później spać, niż zostawić coś w połowie lub przełożyć to na kolejny dzień. I czasami daje mi się to  we znaki - zwłaszcza, kiedy kładę się na trzy godziny albo pracuję od rana do wieczora - dosłownie - próbując zrobić to, co sobie zaplanowałam.

Efekty są łatwe do przewidzenia - stres, zmęczenie i w pewnej chwili niechęć do wszystkiego. Teraz mam obowiązkowe wolne co jakiś czas, poświęcone wyłącznie na granie w Simsy, oglądanie seriali i męczenie kota, nawet, jeśli gdzieś tam mam widmo czegoś do zrobienia. 
Zdrowie jest najważniejsze, bo bez niego wszystko potrafi się nagle zawalić. Chroniczny stres raczej samopoczucia nie poprawia, stąd nawet, jeśli mam wyrzuty sumienia, że leniuchuję, odpoczywam kiedy trzeba. Należy mi się. I mojemu ciału też.

Macie jeszcze coś, co można dopisać do tej listy?

Wszystkie zdjęcia autorstwa Patrycji Kastelik.

List do ludzi, którzy się ze mnie śmiali

$
0
0
Zawsze gdzieś tam byliście. Trochę jak cienie. Albo owady, które za wszelką cenę chcą dolecieć do słoika dżemu zostawionego na parapecie. Ja byłam dżemem, wy muchami. Wyłanialiście się za każdym razem, kiedy akurat się potknęłam, coś mi upadło, albo mama wymusiła na mnie założenie totalnie obciachowego, zgniłozielonego golfu. Lubiliście siadać tuż za mną i szepcząc sobie coś na ucho, trącać się łokciami.
Wtedy śmianie się ze mnie wydawało się być taką wspaniałą zabawą.

Zawsze wszystko słyszałam.
Wydawało wam się, że jesteście tacy zabawni. Genialni. Że śmiejecie się sprytnie i inteligentnie: tak, żeby mieć z tego jak największą frajdę, jednocześnie nie dając mi znać, że jestem obiektem żartu. 
Byliście tacy głupi, uważając, że ja tego nie widzę.

Albo może to ja byłam naiwna. Każdego dnia obiecywałam sobie patrząc w lustro, że dzisiaj wreszcie Wam wszystko wygarnę. Że wszystko powiem: wystawię środkowy palec, walnę celną ripostę i wreszcie zakończę to całe gówno, w które mnie wpakowaliście.
I nigdy nie miałam odwagi.

Kiedy tylko zaczynaliście, zwieszałam głowę i gapiłam się na moje dłonie, blade i z widocznymi żyłkami. Do tej pory, kiedy się stresuję, zerkam czasami na skórę na dłoniach, jakby to miało mnie w jakiś sposób odciąć od tego, co się dzieje. Cicho słuchałam komentarzy na swój temat, zaciskając pięści i co chwila zbierając się, żeby się obrócić i powiedzieć Wam, co o Was myślę.
Nigdy nie starczyło mi tupetu. Czasami musiałam zagryzać wargi, bo broda trzęsła się nieubłaganie i czułam, że pieką mnie oczy. To by było jeszcze gorsze - rozpłakać się przy Was. Dać Wam znać, że to wszystko mnie rusza.

Szybko zakładałam słuchawki i bardzo głośno włączałam muzykę.

DLACZEGO AKURAT JA?

Cały czas zadawałam sobie jedno pytanie: DLACZEGO? Dlaczego akurat ja? Co ja takiego zrobiłam? Dlaczego się tak na mnie uwzięliście?

Wszystko co robiłam, według Was robiłam źle. Miałam włosy, które były za gęste. Cerę, która nie wyglądała gładko i wspaniale. Miałam nie tą wagę, nie te ubrania, nie te teksty. Według Was, cała byłam nie taka, jak trzeba.
I tak się czułam.

Czasami łudziłam się, że jak coś zmienię, to całe to piekło się skończy. Ale nieważne jak bardzo się starałam i nieważne, co robiłam, nic się nie zmieniało. Tkwiłam w tym wszystkim i wydawało mi się, że im bardziej próbuję się wyrwać, tym bardziej się zapadam. 
Byłam po prostu celem, który sobie obraliście. Wpadłam w gównianą sytuację, w mini-piekiełko jak śliwka w kompot i nie było opcji, żeby się z tego cholernego kompotu uwolnić.

Kiedy czasami przeglądam stare zdjęcia, wszędzie widzę, że miałam to wypisane na twarzy. Widzę czternastoletnią dziewczynę, która uśmiecha się na niby, bo ktoś robi zdjęcie. Widzę dziewczynę, która próbuje się dopasować, próbuje uratować sytuację i nie potrafi. Widzę nastolatkę, którą życie wkopało w coś, czego nie może zrozumieć. I widzę Wasze twarze. 
Ze złośliwymi uśmiechami, z okrutnymi spojrzeniami, przy których Królowa Lodu wydaje się być niezwykle miłą istotą. 

Tak naprawdę, najgorsza w tym wszystkim była Wasza dwulicowość. Czasami, nagle, postanawialiście być dla mnie mili i wtedy zapalała się we mnie lampka nadziei: może coś się zmieniło? Ale lampka szybko zgasła, kiedy pewnego razu usłyszałam w Waszej rozmowie, że dzisiaj jest dzień dobroci dla zwierząt. Dzień dobroci dla Marty. Niech ma. Dzisiaj jej nie obgadujemy, dzisiaj się z niej nie śmiejemy, dzisiaj jej nie dokuczamy. Niech sobie głupia pomyśli, że w sumie to ją lubimy.
Jak okrutnym trzeba być?

WIELKIE DZIĘKI

I dzisiaj do Was piszę, bo chcę Wam za to wszystko podziękować. Brzmi jak szaleństwo, ale czuję, że przyczyniliście się do tego, kim teraz jestem. I chociaż czasami odczuwam tego gorsze aspekty - jak niepewność czy poczucie niedopasowania - tak jestem pewna, że w sumie odwaliliście całkiem dobrą robotę.

Może gdyby nie Wy i Wasze żarty, nie byłabym teraźniejszą sobą.
Więc dziękuję. Za to, że nauczyliście mnie kilku ważnych rzeczy. Za to, że po tym czasie tłamszenia, teraz nie daję sobą pomiatać. Za to, że nauczona przeszłością, teraz nie milczę, kiedy ktoś mi nie pasuje. Za to, że zrozumiałam, że to nie we mnie jest problem, a w ludziach, którzy się tak zachowują. I że łatwo można to zmienić, wystawiając Wam, całkowicie niekulturalnie, środkowy palec i zmieniając środowisko.

Za to, że swoimi niewidzialnymi kopniakami daliście mi rozpęd. Do działania. Za to, że udowodnienie Wam, że się mylicie i że nie jestem nikim, sprawiło, że rzeczywiście coś mi się w życiu udało. I chyba za to, że jestem w tym miejscu, w którym teraz jestem, bo może gdybym nie dostała kiedyś po tyłku, to byłabym bardziej leniwa.

Dziękuję Wam za wszystkie złe słowa na temat mojego wyglądu. To pozwoliło mi docenić w moim życiu mężczyzn, którym się podobam i szanować ich uczucia. Dzięki za wszystkie szepty, nadawanie mi ksywek, które miały być tajne, a które i tak znałam - bo przez to w końcu nauczyłam się, że nieważne co, ludzie i tak będą gadać, więc trzeba mieć to gdzieś. 

Serdecznie i z całego serca dziękuję za to piekło, bo dzięki temu wtedy przyrzekłam sobie, że ja nigdy nikomu takiego piekła nie sprawię. I że będę dobrym człowiekiem.

GŁOWA DO GÓRY

Jeżeli śmieją się z Ciebie - w szkole, w grupie, na podwórku, w pracy - głowa do góry. Połowa z nas przez to przechodzi. A większość czuje się w pewnym momencie źle z samym sobą, ze swoim wyglądem albo ze swoim życiem. Jeżeli ktoś ma problem z tym, jak wyglądasz, co mówisz, albo jaki jesteś - to jest JEGO problem, nie Twój. To on widocznie ma tak nudne życie, że fascynuje go żywot kogoś innego.
Nie martw się tym.

Bo ostatecznie, to Ty wygrywasz. Na końcu. Bo zobaczysz, że nagle okazuje się, że ci wszyscy "zabawni" ludzie gdzieś znikają. Nic im się nie udaje. I naprawdę nie ma się co dziwić, bo jeśli ktoś ma problem z drugim człowiekiem, to największy problem musi mieć z samym sobą.

Najlepszy argument?
Kiedyś dręczono i śmiano się z Demi Lovato, Megan Fox, Mili Kunis, Toma Cruisa, Madonny, Baracka Obamy, Stevena Spielberga, Billa Clintona i Eminema. Czy o nich słyszałeś? Na pewno.

A czy słyszałeś o ludziach, którzy się z nich śmiali? Oczywiście, że nie. 
Pewnie teraz plują sobie w brodę. 

Lubię być naiwna

$
0
0
"Co ty niby wiesz o życiu?" - pytają mnie czasem, a ja się tylko uśmiecham. A potem słucham. Że życia jeszcze nie poznałam, że ludzie gdzieś tam są biedni, że nie wszyscy mogą mieć szczęście, że marzenia są dla bogatych, a myślenie, że cokolwiek się może w życiu udać- niesamowicie głupie. Że mi się trafiło, bo mam chłopaka, ale nie każdy może mieć prawdziwą miłość. Ale najczęściej mówią, że jestem po prostu naiwna.
I bardzo mnie to cieszy.
Wiele jest rzeczy w życiu, na które nie masz wpływu. I których nie możesz wybrać. Często nie możesz wskazać szkoły, do której chcesz iść, bo robią to za ciebie twoi rodzice. Bywa też tak, że nie masz głosu, jeśli chodzi o wybór pracy - bo rodzinę trzeba przecież jakoś wyżywić. Nie możesz sobie postanowić i zdecydować, czy jesteś obarczony jakąś genetyczną chorobą, czy też nie. Bo nie masz na to wpływu.
Ale masz wpływ na to, jak to wszystko postrzegasz.

TY NAIWNA DZIEWUCHO

Nie jestem dziewczynką z mydlanej bańki, która obserwuje świat zamknięta w swoim sterylnym pomieszczeniu. Zdaję sobie sprawę, jak wygląda prawdziwe życie, dostałam kilka razy ostro po tyłku od losu, chociaż jak Boga kocham, wcale o to nie prosiłam. A jednak mi przyrżnęło. Po gołej skórze.

Zdarza mi się jednak, że ludzie na mnie patrzą, słuchają mnie jednym uchem, a potem zarzucają mi naiwne podejście do świata. Wydaje im się, że skoro patrzę na rzeczy pozytywnie, to chyba nie zdaję sobie sprawy z ogromu nieszczęść innych ludzi. Bo przecież jak mogę mówić, że coś można zrobić, skoro niektórzy nie mogą. Jak mogę pisać, że każdy znajdzie swoją miłość, skoro ktoś jest singlem od lat dziesięciu i nic nie wskazuje na to, że nagle wyskoczy jakiś mniej lub bardziej atrakcyjny Shrek, który będzie chciał ten status zmienić.  Jak mogę myśleć, że marzenia się spełnia, skoro kiedy dorosnę - bo przecież jestem tylko zwykłym dzieciakiem - to dopiero zobaczę, jak wygląda prawdziwe życie. Tam się marzeń nie spełnia. Tam się je zabija, bo jest rodzina do wyżywienia, praca do wykonania i kredyt na trzydzieści lat.

Słyszę, że o wszystkim się przekonam, jak mnie życie wreszcie kopnie w tyłek. Tyle, że się mylą.
Bo to, że coś mi się nie uda, albo coś mi się stanie, nie wpłynie na moje spojrzenie na świat.

BYCIE SZCZĘŚLIWYM TO NIE SZALEŃSTWO

Ja się nie urwałam z choinki.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy ma szczęście w życiu. Nie każdy ma możliwości i nie ma czegoś takiego, jak równy start. To oczywiste. Zresztą, o czym my tu mówimy: wiadomo, że osoba bogata łatwiej spełni swoje pragnienia niż samotna matka z trójką dzieci i niewystarczającym zasiłkiem. Taki już jest ten świat: nigdy nie będzie po równo. I już.

Ja to wszystko wiem, akceptuję i przetrawiam. Rozumiem, że życie nie jest usłane różami ani pokolorowane na różowo. Mam w myślach, że nie wszystko jest łatwe, że jeszcze dużo przykrości przede mną, że niektóre rzeczy są cholernie trudne. Wiecie tylko, co jeszcze robię? Nie pozwalam, żeby te informacje mnie hamowały. 

Niektórym próbowanie się uda, inni będą pracować ciężko na coś przez kilka lat i może nie będzie tak wspaniałych efektów, jakby zakładali. Ale mimo to warto próbować. Tak myślę.
I właśnie przez takie myślenie wołają za mną, że jestem naiwna.

TO MÓJ WYBÓR

Lubię widzieć dobrą stronę ludzi. Lubię myśleć, że każdy może spróbować zmienić swoje życie i mocno trzymam kciuki za każdą taką osobę. Głęboko wierzę, że jak się człowiek zepnie, to z każdej sytuacji znajdzie wyjście albo przynajmniej pasujący kompromis. Coś, co w jakiś sposób ułatwi jego życie. Dobrze mi z myślą, że szczere chęci i działanie mogą pokonać przeciwności nawet, jeśli sytuacja jest tragiczna.
I takie myślenie to nie naiwność, a mój świadomy wybór.

Bo ja też mogłabym narzekać. Na wiele, naprawdę wiele, rzeczy. A gdybym wystarczająco się skupiła i wytężyła, to może do tych wielu rzeczy dodałabym jeszcze kolejne pięćdziesiąt. Pytanie tylko: po co?

Mogłabym rozpatrywać życie pod kątem moich porażek, a uwierzcie, było ich sporo. Mogłabym rozmyślać, ile mi się w życiu nie udało, ile razy ktoś mnie zranił, ile razy byłam o włos od czegoś, co było dla mnie ważne, a potem ten włos po prosty pękł. Mogłabym myśleć o tym, ile mam przeciwności losu do pokonania. Mogłabym na przykładzie moich życiowych niewypałów gadać, że świat jest do dupy, tylko wybrańcy mają dobrze, a poza tym, to trudno znaleźć coś w życiu, co nie jest beznadziejne.

Ale tego nie robię. Szkoda mi energii. Zresztą - co mi to da? Oprócz zepsucia humoru i straceniu motywacji - chyba nic. 

Poza tym, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że ma gorzej, chociaż nawet nie zna mojej historii. Łatwo się ocenia ludzi po samej twórczości.

NAIWNA? BRZMI DOBRZE

Wierząc w to, co wierzę, mając przekonanie, że ciężką pracą można do czegoś dojść, nawet, jeśli to wydaje się nierealne i mając tą swoją, ekhm, "naiwność" - MOGĘ WIĘCEJ. Wierzę, że się uda, więc próbuję. Ufam, że ludzie mogą się zmienić, więc daję drugie szanse. Kiedy coś nie idzie - podnoszę się, otrzepuję i idę dalej, bo pcha mnie do przodu myśl, że trzeba próbować, że życie wcale nie jest takie beznadziejne i że może się uda.
I po prostu przyjemniej się człowiekowi żyje, kiedy patrzy na świat pozytywnie.... pardon, to znaczy, "naiwnie".

Wbrew pozorom nie chodzi o to, żeby żyć w jakimś wymyślonym wiecie, w którym nie ma problemów. Albo cieszyć się, kiedy plują ci na twarz. Sęk w tym, żeby te złe rzeczy normalnie przeżywać, ale nie pozwolić, żeby zdominowały twoje życie. Bo nie o to w tym chodzi.

Zakładając, że masz okropną sytuację, jedyne co robisz, to licytujesz się z innymi, kto ma gorzej. 
I tracisz motywację, bo po co próbować, skoro jest tak beznadziejnie?

I jeśli dla kogoś takie zachowanie jest naiwnością, to wiecie co?
Lubię być naiwna.

Mój nowy vlog: KLIK

#24 Piątek z Martą: ciekawe linki, wizyta w Warszawie i samo szczęście

$
0
0
Wiecie co? Ja po prostu czuję się szczęśliwa. Więc dzisiaj będzie szczęśliwy #PiątekzMartą.
Ostatnie dwa tygodnie jak zwykle u mnie - intensywne. Zaczął mnie dopadać lekki stres przed-licencjatowy (ach, to słowotwórstwo), ale w ten weekend planuję przysiąść nad tym i wyprodukować trochę stron  na temat dziennikarstwa w trakcie Powstania Warszawskiego.

Szukajcie tajemnicy w tym wpisie.

A skoro już o warszawskich rzeczach mowa - niedziela i poniedziałek upłynęły mi właśnie w stolicy. Jak mnie dłużej czytacie, to doskonale wiecie, że lubię to miasto i były to dla mnie bardzo przyjemne dwa dni. Pojechałam tam w konkretnym celu - zostałam zaproszona do Czwórki. Rozmawiałyśmy trochę o motywacji, słomianym zapale, pisaniu blogów i tym, jak się do czegoś zabrać i nie rzucić tego w cholerę. To było dla mnie naprawdę duże wydarzenie, stresowałam się jeszcze bardziej, niż wam pisałam, bałam się, że nic nie powiem, albo powiem coś głupiego, ale chyba nie było tragicznie.

Tutaj można odsłuchać całą audycję ze mną: KLIK.

Jestem mile zaskoczona tym, jak mnie ugoszczono w Czwórce. Po pierwsze, fakt, że byłam w siedzibie Polskiego Radia strasznie mnie podniecał (wiecie, takie zboczenie dziennikarskie), a po drugie - wszyscy byli tak mili, że lepiej być nie mogło. Jestem strasznie wdzięczna za zaproszenie i za to, że mogłam przeżyć taką przygodę.

W Warszawie nagrałam trochę scenek i skleiłam to w jednego vloga, którego możecie obejrzeć tutaj:

W ogóle mam ciekawostkę dla was, bo nie wiem, czy wiecie, na youtube jest coś takiego, jak łapki w górę i w dół - działają jak na facebooku, ale też powodują, że film który ma dużo łapek w górę jest polecany innym użytkownikom. Pod każdym filmem mam dwie pewne łapki w dół. Zawsze wiem, że one tam będą, kiedy zerknę. Anty-czytelnicy? Może koledzy. :)

Poza tym, u mnie czas wielkich decyzji. Jedną się z wami już podzieliłam - prawdopodobnie po licencjacie nie kończę magistra na dziennikarstwie, tylko idę na Akademię Wychowania Fizycznego. Sport był ze mną od samego początku i chociaż wcale nie rezygnuję z "kariery"* dziennikarskiej, to po prostu nie sądzę, żebym się na tych studiach jeszcze czegoś nowego nauczyła. A na AWF mogę uzyskać odpowiednie kwalifikacje i trenować innych. Byłoby świetnie!
* nie lubię tego słowa.

I jeszcze jedno. Ostatnio pisałam o tym, że dopadł mnie kryzys. Kryzysu już nie ma, czuję się strasznie szczęśliwa w tym momencie. Chciałabym obdarować jakoś was tym szczęściem, bo po prostu mnie roznosi. :) :) :) Nie wiem, czy rozkwitam na wiosnę, czy po prostu ostatnio nie mam żadnego pechowego dnia, ale cieszę się, że jest jak jest. Mogę z całą świadomością powiedzieć, że kocham moje życie :)

Jeśli ten #PiątekzMartą jest chaotyczny, musicie mi wybaczyć - Patryk gra na gitarze i nie słyszę własnych myśli. Życie.

CIEKAWE LINKI

Nowa odsłona Codziennie Fit - KLIK
Blog moich koleżanek ze studiów. Uważam, że to bardzo dobrze prowadzone miejsce, dziewczyny są pracowite, a ich przepisy - przepyszne! - KLIK
Trening pewności siebie - KLIK
Mocy spot fundacji Dzieci Niczyje - KLIK
Jak wykorzystać stres, zanim on wykorzysta ciebie - KLIK
Co kobiety sukcesu mówią sobie do lustra każdego poranka [ENG] - KLIK
10 życiowych lekcji, których możesz się nauczyć tylko w czasie złych dni [ENG]- KLIK

Cholera, nie mam więcej linków. Wiem, że bieda, ale ostatnio nie mogę nic znaleźć. Może dlatego, że wolny czas spędzam ćwicząc albo grając w Simsy.

BLOGI CZYTELNIKÓW:

Jeżeli chcesz, żeby Twój blog się tutaj znalazł - wyślij mi maila na kontakt@martapisze.pl z adresem bloga, w tytule wpisz #PiątekzMartą. Wiem, jak ciężko zdobyć pierwszych czytelników, więc bardzo chętnie polecę Wasze blogi.

Blog w spódnicy - KLIK
Świat według Pauli - KLIK
Powerpinkyx - KLIK
Blog Zuzi - KLIK
Królowa Moli - KLIK
Życie me - KLIK
Herbivicus - KLIK

NA MOIM BLOGU:

Najważniejszy tekst ever:

A oprócz tego:
Lubię być naiwna
Czy kobiety lubią chamów?
Jak filmy miłosne niszczą mi życie
Jak znaleźć motywację i NAPRAWDĘ zmienić swoje życie?
Czy jesteś w porządku?

Jeszcze nie spoglądałam na Wasze komentarze pod dwoma najnowszymi postami - nadrobię to w weekend i na pewno na nie odpowiem.

DO POSŁUCHANIA

Zobaczcie, kiedyś pojadę na jej koncert.
Mój gust muzyczny możecie sprawdzić tu: KLIK. Można zapraszać do znajomych, przyjmuję wszystkich :)
A gust czytelniczy tu: KLIK.

To już chyba wszystko na dziś. Miłego weekendu! (A w czasie weekendu albo tuż po może was spotkać niespodzianka na blogu. Ach, niech to, wytrwałym, którzy dotrwali do końca piątku pokażę podpowiedź: o tu. Jesteście wybrańcami, haha).

FACEBOOKASK.FM INSTAGRAM

fot. Patrycja Kastelik

Dlaczego kiedyś było ci lepiej?

$
0
0

Pamiętasz stare, dobre czasy?
Te, w których dzieci biegały po podwórku, zamiast grać w ptaki atakujące Bogu ducha winne świnki na tabletach? Czasy, w których trawa była bardziej zielona, jedzenie zdrowsze, a telewizja trochę mniej głupia? Pamiętasz czasy, w których ludzie zamiast na facebooku, siedzieli razem na dworze? Czy nie wspominasz czasami z uśmiechem, jak kiedyś to się czytało książki, uprawiało więcej na sportu, a chleb nie był taki drogi?
Ja też nie.
Nie da się ukryć – niesamowicie kochamy przeszłość. Wspominamy. Jesteśmy bardziej sentymentalni, niż stare babcie na fotelach bujanych i przy każdej możliwej okazji lubimy sobie opowiadać o tym, jak to było cudownie. Kiedyś, rzecz jasna. Jak to można było podbijać świat, ludzie byli milsi, a jabłka bardziej smaczne.

Bo teraz oczywiście jest do dupy.

„Kiedyś” to, wydawałoby się, taki wspaniały okres, którego wszyscy powinni zazdrościć i za którym wszyscy powinni tęsknić. „Kiedyś” działy się same dobre rzeczy. „Kiedyś” świat wyglądał inaczej. „Kiedyś” to prawie jak raj na ziemi.

Kiedyś to się dopiero ćwiczyło!
Kiedyś to się miało prawdziwych przyjaciół, nie to co teraz.
Kiedyś to ludzie nie siedzieli tyle przy komputerach, tylko czytali książki i spacerowali na dworze.
Kiedyś to, pamiętam dokładnie, to były naprawdę dobre czasy, było wspaniale. Ze wszystkim.
Kiedyś to było po prostu lepiej.

A nieprawda.

MAMY PROBLEM

Nie trzeba być lekarzem, naukowcem ani człowiekiem należącym do Mensy, żeby zauważyć, że mamy ogromny problem. Z przeszłością. Gdzieś między kolejnym westchnięciem nad starą fotografią, a łezką wzruszenia przy wspominaniu kolejnego wspaniałego dnia z przeszłości, dopada nas częściowe zaćmienie mózgu. Takie, które powoduje, że dziwnym trafem zapominamy o wszystkim, co było źle.

Stare, dobre czasy były takie dobre i wspaniałe z jednej prostej przyczyny – bo takie je chcemy pamiętać. Gdzieś nam umykają złe dni, potknięcia, wredni ludzie i braki. Jakimś cudem mamy atak amnezji, która sprawia, że w głowie mamy tylko to co miłe, różowe i uśmiechnięte.
Tak, jakby cała reszta – ta brudna, zła, niemiła i przykra –  nigdy się nie wydarzyła.

PRZECIEŻ BYŁO TAK WSPANIALE!

Siedziałam ostatnio w rodzinnym domu i buszując w szafie w poszukiwaniu jakiejkolwiek koszulki nadającej się do założenia, trafiłam na swój strój do biegania.
„Cholera, ale bym wróciła do treningów” – pomyślałam. Co jakiś czas odczuwam, jak brakuje mi tego wszystkiego: adrenaliny, zapachu tartanu w gorący dzień, zmęczenia po tempach i zakładania moich pomarańczowych kolców. Brakuje mi rywalizacji, smaku stresu, przełykania śliny tuż przed wystrzałem z pistoletu i stania na podium. Sięgnęłam po telefon i spontanicznie napisałam smsa:

Tęsknię za lekką. Chciałabym wrócić.
 
Nie minęła sekunda, a dostałam odpowiedź:
Cholera, Marta, jesteś tak bardzo sentymentalna. Już nie pamiętasz, dlaczego zrezygnowałaś? Już ci się zapomniało o stresie, dołowaniu się, kontuzjach?
 
Miał rację.
Chociaż nie minęły jeszcze nawet dwa lata, ja już w głowie miałam idealny obraz mojego trenowania. Pamiętałam dobre chwile, zdobyte medale, fajne obozy i wspaniałych ludzi. Pamiętałam o biciu rekordach, poklepywaniu trenera po plecach i satysfakcji z treningów. I gdzie tam, w natłoku tych wspomnień, nagle nie było miejsca na złe rzeczy: na wspomnienia zdołowania, kiedy po roku ciężkiej pracy starty nie wychodzą; na widok trenera z fochem, bo znowu było nie tak; gdzieś zniknęły twarze wrednych ludzi, pamięć o wyrzeczeniach, nieprzespanych nocach, wiecznym omijaniu życia, bo trening, zawody, bo jedziemy na koniec Polski zdezelowanym busem.
Tego nagle nie było. Były tylko stare, dobre czasy.
I właśnie chyba to jest głównym powodem, dlaczego tak często nie cieszymy się tym, co jest i tym co mamy – bo ciągle, jak krowa trawę, mielimy przeszłość, myśląc, że to cokolwiek zmieni. Że wspominanie tego, jak było cudownie w jakikolwiek sposób nam pomoże. Że przywróci tamte dni, młodość, system. Tamte dzieci, tamte filmy, książki, muzykę czy szałowe dżinsy dzwony.
Uwaga, odkrycie Ameryki: czasu nie wrócisz. Nie ma maszyny, która z powrotem sprawi, że będziesz młody. Nie ma sposobu, żeby powtórzyć dokładnie to, co było kiedyś. Zresztą, gdybyś tylko przypomniał sobie całość, a nie ten różowy, przesłodzony obrazek, który podpowiada ci twoja głowa, założę się o mojego kota, że mimo wszystko nie chciałbyś wrócić. Nawet, gdyby ci dopłacili.

ALE KIEDYŚ BYŁO LEPIEJ

Podobno kiedyś było lepiej, bo dzieci zamiast grać na tabletach i siedzieć w internecie, bawiły się na dworze. Nie wiem, w jakim świecie żyją ludzie, którzy tak mówią, bo ja za każdym razem, kiedy wyglądam za okno, widzę zgraję rozentuzjazmowanych dzieciaków w wieku pięć do trzynaście, latających jak koty z pęcherzem z gałęziami, piłkami i kompletem do piaskownicy. Niesamowite – dokładnie jak za starych, dobrych czasów!
Podobno kiedyś było lepiej, bo dzieci były grzeczniejsze. Ja tam pamiętam, jak w gimnazjum ludzie się tłukli za szkołą na kwaśne jabłko, a w podstawówce kilka cwaniaczków ukradkiem wypalało podkradzione rodzicom papierosy, mało się przy tym nie krztusząc na śmierć. Naprawdę. W starych, dobrych czasach miały miejsce takie straszne rzeczy – nie do pomyślenia!

Zadziwiające jest też to, że gdy już były te stare, dobre czasy, to jakoś tej ich wspaniałości nie widzieliśmy. Czy wtedy staruszkowie chodzili po świecie wykrzykując „ach, jaką mamy wspaniałą młodzież!”? Czy ludzie rzucali czapkami w górę i wrzeszczeli „rany boskie, jakie mamy cudowne czasy!”?
Oczywiście, że nie.

I wiecie co? Może czas wreszcie wziąć się w garść i przestać wzdychać nad starymi zdjęciami i rzeczami, które już nie wrócą. Ani „Konik na biegunach”  Urszuli nie będzie już największym hitem, ani Maryla z gitarą nie będzie coraz młodsza, chociaż bardzo się stara. Miętosimy tę przeszłość, wspominamy ją miliardy razy, wzdychamy za nią jakby była niesamowitym darem, a kompletnie zapominamy o tym, żeby patrzeć przed siebie.
Oglądając się cały czas za tym, co było, jedyne, co można osiągnąć, to nabić sobie guza o słup, który stoi przed nami. Proste.
Podobało ci się kiedyś? To zrób coś, żeby jutro było jeszcze lepiej. Bo widzisz, nic się nie zmieniło. Wcale nie jest gorzej, niż kiedyś.
Jest lepiej. Po prostu musisz przetrzeć oczy i wreszcie to zobaczyć.

Cztery problemy, które sprawia mi blog

$
0
0

Wszyscy mówią, że blogowanie jest takie piękne. Że macie swoje miejsce do pisania, że możecie pić z Kominkiem (teraz Jasonem Huntem) na firmowych imprezach i mieć ludzi którzy zawsze, ale to zawsze polajkują wasze zdjęcie, niezależnie od tego, jak na nim wyglądacie. Ale czasami pisanie w sieci o tym, co ci siedzi w głowie, może być problemem. Sporym. Na przykład wtedy, kiedy twoje wypociny czyta twój klient.

Wiecie, życie jest nowelą, czy jak to tam się śpiewało w intro do „Klanu”. Blogowanie też jest nowelą. Taką, która czasami sprawia mi same problemy.

PROBLEM NUMER 1: NIE POTRAFIĘ PISAĆ

To jest po prostu standard, który przeżywam przynajmniej raz na dwa tygodnie. Włączam edytor tekstu, gapię się w ekran, mam wybrany temat i…. przez trzy godziny podziwiam, jak kursor miga.
Serio.
Siedzę. Piszę pierwsze zdanie. Kasuję je. Piszę kolejne pierwsze zdanie. Znów je kasuję. Zmieniam pozycję, teraz leżę na dywanie, kot mi wącha włosy, piszę znów kolejne pierwsze zdanie.
Kasuję. Idę sobie zrobić herbatę. Wypijam herbatę. Idę sprawdzić, czy w lodówce świeci się światło. Świeci. Wracam, siadam, tym razem z nogami na biurku, chociaż tak niegrzecznie i piszę pierwsze zdanie. Zgadnijcie co. Kasuję.
Po trzech godzinach przyłapuję się na tym, że wiszę nogami na żyrandolu, przeglądam dziwne serwisy w sieci, a w tle leci muzyka na całe głośniki. Chlipię pod nosem, łzy mi kapią na mieszkanie, a ja powtarzam, że jestem do dupy, bo NIE POTRAFIĘ NIC NAPISAĆ.
Schodzę z żyrandola, robię kolejną herbatę i ogłaszam chłopakowi, że rzucam blogowanie, bo nie potrafię nic napisać. Idę obrażona do pokoju (nie wiem, na kogo jestem obrażona, to jest najlepsze), siedzę tam pięć minut, po czym wychodzę i robię kolejną herbatę. Ogłaszam światu, że teraz pogram w Simsy. Włączam grę, która ładuje mi się jakieś sto lat. Odpalam rodzinkę.
I od razu zamykam grę i znów klikam edytor tekstu.
Już mi przeszło. Teraz już piszę.

PROBLEM NUMER 2: KLIENT CZYTA BLOGA

Wiecie, pracując głównie w sieci trudno nie przewidzieć, że jakiś klient będzie chciał mnie sprawdzić i wpisze sobie w Google „Marta Hennig”.
Co pierwsze wyskakuje? Blog. Świecąc się jak żarówka i wołając „wejdź na mnie!”. No i wchodzą.
Nigdy nie potrafią się oprzeć.
Wiecie, czym to się kończy?
Dostaję maile o tytułach „Piątek z Martą”.
Podczas rozmowy telefonicznej pytają, czy dalej jestem przeziębiona, bo na blogu czytali, że jestem.
Zagadują, czy wszystko w porządku, bo na blogu nie było nowego wpisu.
Pytają, czy już jest okej, bo czytali, jak ostatnio mnie ktoś wkurzył.
Ostatnio odkryli Codziennie Fit i kiedy przyszłam, jeden z klientów zapytał czy już dzisiaj jestem po treningu.
Czasami dzwonią i pytają jak było w Warszawie/na gali Bloga Roku/w dowolnym miejscu o którym jest akurat napisane w Piątku z Martą.

PROBLEM NUMER 3: RODZICE CZYTAJĄ BLOGA

Teoretycznie to fajne.
Gorzej, kiedy dostajesz telefon po publikacji Mam 20 lat i rodzice mają mnie gdzieś i musisz tłumaczyć, że to nie tak, że to oni mają mnie gdzieś, tylko że to taka historia, żeby pomóc ludziom zrozumieć problem… ale mamo… tak, mamo. Wiem, mamo.
Dobrze, mamo.
Mamo, to nie o tobie. Naprawdę, mamo.
Pozdrawiam Cię, mamo. Ciebie też, tato.
PS Żebyście zobaczyli ich oburzenie, jak przeczytali jakiś niemiły komentarz o mnie. Nie chciałabym być w skórze tej osoby, gdyby moja mama ją dopadła. Nic by z niej nie zostało.

PROBLEM NUMER 4: ZNAJOMI CZYTAJĄ BLOGA

Jeżeli widzicie gdzieś dziwne komentarze, których nie rozumiecie – to na sto procent moi znajomi.
Kochają to. Potrafią coś mi skomentować albo zalajkować, a potem pisać mi na prywatnym czacie: PIERWSZY!
Moi znajomi mają jedno wspólne hobby: razem z moim chłopakiem kochają się nabijać z moich postów. Kiedy się spotykamy, przynajmniej raz na pół godziny leci żart o moim blogu. Wiem, bo liczę.
Ale ich ulubioną, najlepszą rozrywką jest coś innego. Kiedy tylko zgromadzi się większość ludzi, mój wspaniały chłopak – zdrajca jak się patrzy – wrzeszczy coś w stylu: „może obejrzymy Martę?”.
I zaczyna się seans.
Odpalają mój kanał na telewizorze, chrupią chipsy i oglądają. Zawsze uciekam wtedy z pokoju, ale i tak za każdym razem starają się komentować tak głośno, żebym wszystko dokładnie słyszała.
Kochani, prawda?
Ach. No i mówią „hejka”.

PS I to wszystko jest urocze.

Nowy film na YT: klik

 

Czy jesteś w porządku?

$
0
0

Wszyscy już wiemy, jak żyć. W końcu mamy od tego miliony poradników: z każdej strony zarzucają nas radami, jak organizować swoje życie, jak zarządzać czasem, jak ćwiczyć, w jakiej pozycji spać i w jaki sposób zrobić idealną owsiankę, która będzie świetnie wyglądała na zdjęciach i sprawi, że będziemy mieli figurę godną modelki fitness. I gdzieś tam, w morzu tych wszystkich porad, wskazówek, tipów i artykułów, zapomniano o jednej, dość ważnej sprawie.
Jak żyć, żeby być człowiekiem, który jest w porządku.
Wiecie, jak mówią o nas, młodych? RR.

Roszczeniowi i Rozpieszczeni. Od dziecka mający wszystko podane na tacy. Mający wybór, posiadający rzeczy, pieniądze, perspektywy i – podobno też większe niż poprzednie roczniki -ambicje.

Nie da się ukryć, że jedno jest prawdą – mamy łatwiej. Nie musimy stać w kolejkach, kupować czegokolwiek za kartki albo zastanawiać się, czy jutro w sklepie będzie w ogóle jakiś towar. Wiadomo, że będzie. Tak samo, jak wiadomo, że jutro wstanie słońce, wieczorem będzie ciemno, a w kolejnym odcinku Familiady Karol sypnie żartami.

I może właśnie dlatego, że mamy wszystko – a jak nie mamy, to przynajmniej posiadamy jakiekolwiek perspektywy – czasami za łatwo przychodzi nam dostawanie kolejnych darów od losu. Przyjmujemy to wszystko ot tak. Jakby wszystko zjawiało się u nas za pstryknięciem palców i bez żadnego wysiłku.
Jakby nam się po prostu należało.

NO, DZIĘKI

Wpadamy w pułapkę złudzenia, które sugeruje nam, że po prostu tak ma być. Że to normalne, że coś dostajemy, że ktoś coś dla nas robi, że jakaś osoba idzie nam na rękę. Wydaje się nam to naturalne. Czasami za bardzo. Tak, że zapominamy nawet o zwykłym „dziękuję”.
A to błąd.

Nie ma nic gorszego, niż niedocenienie i brak wdzięczności. Nie ma nic bardziej smutnego, niż to, kiedy człowiek nie orientuje się, jakim szczęściarzem jest i nie docenia tego, co ma – lub tego, co dostaje. Wszyscy ciągle szukamy recepty na szczęśliwe życie, zastanawiamy się, jak to zrobić, żeby osiągnać sukces, czytamy tony poradników i artykułów, zamiast zacząć od najważniejszego –
że sukces osiągasz też wtedy, kiedy go zauważasz. I doceniasz.

Możesz zdobywać jeden medal po drugim i dalej czekać na jakiś wielkie BUM, na dźwięki trąb anielskich i oklaski od całego świata. Możesz ściskać dłoń prezydenta, gromadzić dyplomy w teczkach, pobijać rekordy albo zarabiać dużą ilość pieniędzy, a i tak ciągle czuć, że to nie to.
Bo nie widzisz tego, co masz. I tego nie doceniasz.

Możesz dostać najlepszy prezent na świecie i wcale się nim nie cieszyć. Właśnie dlatego, że nie zauważasz, jaki on jest wspaniały albo nie widzisz tego, ile jakaś osoba się nad nim napracowała.
Dopóki sam nie zauważysz swojego bogactwa, nigdy nie będziesz bogaty. Proste.

I wiecie czego ludziom brakuje? Nie pieniędzy. Nie studiów. Nie doświadczenia, mądrości, własnego biznesu ani wielu sukcesów na koncie. Ba, nawet nie miejsc pracy! Brakuje nam prostej rzeczy: wdzięczności.
I znajomości słowa „dziękuję”.

ANTONIO, KTÓRY POMAGAŁ

W latach 80. chyba łatwiej było odczuwać wdzięczność. Może dlatego, że miało się mniej. Że nie było wyboru pod nosem. Że kiedy czegoś brakuje, albo czegoś nie ma, bardziej się to docenia.

W latach osiemdziesiątych wielu Polaków otrzymało bezinteresowną pomoc, często od zupełnie nieznanych osób.  Pomoc w postaci paczek – z owocami, z ubraniami, z kawą, z butami, które ciężko było dostać.  W świecie, w którym wszystko jest na kartki, dostanie czegoś niespodziewanie i bezinteresownie, graniczyło z wielkim szczęściem. To było jak wygrana w totka.
I chyba właśnie dlatego osoby, które taką paczkę dostały, były piekielnie wdzięczne.

Paczki wysyłał na przykład Antonio – maszynista z Włoch. Każde przyjście takiej przesyłki było wydarzeniem dla całej rodziny, która gromadziła się przy stole i podziwiała podarki, którymi ich obdarował. Paczki Antonia pomogły w ciężkich chwilach, a jego pomoc sprawiła, że stał się członkiem rodziny, wymieniając z nią listy, zdjęcia i ciepłe słowa. Zresztą, zobaczcie sami, tylko przyszykujcie chusteczki, bo będzie wzruszająco:

Teraz rodziny, które dostały w przeszłości taką paczkę, mogą się odwdzięczyć – wysyłając tej osobie paczkę wdzięcznościdzięki akcji zorganizowanej przez markę Prima.

Jeżeli do kogoś z Was, z Waszych członków rodziny, z Waszych znajomych kiedyś zapukał listonosz z bezinteresowną paczką, teraz macie szansę podziękować. Wystarczy wpisać adres tej osoby na stronie, a organizator wyśle mu symboliczną paczkę wdzięczności z kawą Prima – bo co kojarzyło się bardziej z darami w latach 80., jak nie kawa i pomarańcze?

Ale akcja Paczka Wdzięczności to nie tylko akcja dla osób żyjących w latach 80. To akcja dla każdego z nas – taki prztyczek w nos i przypomnienie, że czasami warto powiedzieć „dziękuję”. Że może gdzieś tam, w tym całym pośpiechu, rozwoju osobistym, pogoni za sukcesami, pieniędzmi i byciem wspaniałą, zadowoloną z siebie osobą, zapominamy o tym, żeby poczuć wdzięczność. Że zapominamy o tym, jak mamy fajnie. Nie wtedy, kiedy już spełnimy swoje marzenia. Właśnie teraz.

JA TEŻ DZIĘKUJĘ

Wdzięczność to piękne uczucie.  Pomyślcie sobie, jak wielkimi szczęściarzami jesteśmy, że nie czujemy już tych pomarańczy i kawy tylko w paczkach raz na rok, a przez cały czas. Pomyśl, ile masz i ile dobrych rzeczy cię otacza. Nic, tylko doceniać i pozwolić sobie wreszcie pomyśleć o swoim szczęściu.

Ja też mam za co dziękować. I pomyślałam, że ten wpis jest idealną okazją, aby okazać swoją wdzięczność.  Żeby wysłać taką swoją paczkę wdzięczności – tyle, że słowną.
Chciałabym, żebyście wiedzieli, że bez jednej osoby ten blog by nawet nie powstał. Ja dalej pisałabym do szuflady i myślała, że moja bazgranina nie zasługuje nawet na zerkniecie okiem. Chciałabym, żebyście wiedzieli, że we wszystkich momentach, kiedy mam wahania, kiedy nie wiem, czy robię dobrze, kiedy myślę, że coś jest beznadziejne – ta osoba daje mi kopa do działania i sprawia, że wierzę w siebie.
I chciałabym, żeby wiedział, że to doceniam.

Dziękuję, Patryk.

Zapraszam Was serdecznie na stronę paczki wdzięczności – zobaczycie tam inne filmy i opowiadania związane z paczkami, a jeśli sami jesteście jedną z osób, mających podobną historię, możecie się nią podzielić lub wysłać paczkę osobie, której chcecie podziękować za pomoc w tamtym czasie i za jej przesyłkę.

To co – komu dzisiaj podziękujesz?



Wpis powstał we współpracy z marką Cafe Prima.

#23 Sobota z Martą: trochę o kryzysie, planach i życiu ogólnie

$
0
0

Założę się, że gdzieś tam w przerwie od malowania jajek, noszenia koszyczków do święcenia i podjadaniu przysmaków z nadzieją, że jeśli nikt nie widzi, to kalorie się nie liczą, macie czas na chwilę odpoczynku. Czas zrobić sobie herbatę, usiąść przed monitorem i przeczytać piątek… pardon, sobotę z Martą. 

Specjalnie przełożyłam dzień publikacji #Piątku w tym tygodniu – nie miałam wczoraj na niego weny. Jednak mimo mylącego tytułu, #Piątek będzie w piątek. Zawsze.No, pomijając te wyjątki, w czasie których jest w sobotę. Och, wiecie, o co mi chodzi.

CO U MNIE?

W sumie to korzystając z okazji, chciałam się wytłumaczyć.
Przez jakiś miesiąc miałam kryzys – nie związany z blogiem, a z życiem. Można to było wyczuć przez wpisy i niektóre osoby to zrobiły. W końcu artykuły typu kryzys wieku młodego, nie znam cię, magister z Power Pointa czy brak odwagi mówią same za siebie. To jest dobra cecha pisania – czasami to, co masz gdzieś tam w sobie samo przemyka się między słowami.

Pozostaje pytanie, które sama sobie zadawałam milion razy: skąd ten kryzys? Wszystko mi się w życiu układa, dawno nie czułam się taka szczęśliwa, a mimo to czasami kładąc się wieczorem coś nie chciało mi wyjść z głowy.

Jestem w takim wieku, w którym tak naprawdę dopiero zaczynasz myśleć, kim jesteś. Co dokładnie cię definiuje. I chyba to mnie przytłoczyło. Nagle znalazłam się w miejscu, w którym nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Moje wyobrażenia o życiu w wieku dwudziestu lat przestały już dawno się pokrywać z rzeczywistością. Tyle się ostatnio działo, że najzwyczajniej w świecie czułam się przytłoczona tym wszystkim i najchętniej pokazałabym całemu światu środkowego palca i schowała się pod kołdrę, ale przecież nie mogłam, bo jestem miła. 

Brzmi jak problemy pierwszego świata, co? Zdaję sobie z tego sprawę.

Nie pomagał fakt, że gdzieś tam nagle znów zaczęłam się czuć nie na miejscu, chociaż myślałam, że ten etap już od dawna mam za sobą. Z jednej strony jedną nogą jestem w dorosłym świecie, z drugiej strony czasami mam problemy z przeszłością. Widzicie? Wszystkie moje wpisy pasują.

Do dupy jest w pewnym momencie obudzić się i nie potrafić siebie zdefiniować. A jeszcze gorzej jest zacząć mieć różnego rodzaju wątpliwości - czy dobrze robię, czy się nie wygłupiam, czy na pewno? Chociaż przecież dobrze wiem, że w życiu nie ma żadnego „na pewno”.

W każdym razie, to był dla mnie ciężki okres, jakkolwiek dziwnie, irracjonalnie albo głupio może to dla Was brzmieć. Każdy ma takie problemy, jakie ma i niezależnie od tego, jakiego są kalibru, każdy przeżywa je tak samo mocno. Dla mnie problemem była nagła utrata gruntu pod nogami (Kim jestem? Co ja tak naprawdę chcę? Dlaczego nie znam odpowiedzi na takie proste pytania?) , dla mojego sześcioletniego siostrzeńca problemem jest to, że chce zaprosić koleżankę z przedszkola na randkę (autentyk), a dla kogoś innego problemem będzie brak pracy, czy nie daj Boże, choroba. Wszystkie te problemy mają różną ważność, ale dla danej osoby ten problem jest aktualnie największy…. nie wiem, czy nadążacie za tym, co próbuję wam wytłumaczyć.

Chyba po prostu próbuję powiedzieć, że chociaż teraz mój kryzys wydaje się być błahy, kompletnie z kosmosu i z kategorii „nie masz większych problemów?” to dla mnie był on dość poważny.

A teraz? Teraz już jest dobrze. Powoli staję na nogi, odzyskuję grunt i zbieram się do kupy. Zaczęłam od porządkowania bloga i aktualizowania podstron. Poprosiłam też Patryka o nowe logo, bardziej „ponadczasowe”. Jestem z niego bardzo zadowolona. :) Możecie już oczekiwać na blogu „odwilży” – bardziej radosnych tekstów i chyba więcej mojej radości. Chociaż dalej utrzymuję, że moje ostatnie teksty nie są smutne, tylko refleksyjne. Duża różnica!

W międzyczasie wrzucam sporo – jak na mnie – filmów na mój kanał na youtube i wreszcie podjęłam męską decyzję, która dotyczy rozłączenia bloga i kanału. Większość oglądających nie pokrywa się z czytelnikami, a jak mam widzieć komentarze „wolę cię czytać, niż oglądać”, to… daruję to sobie. :) Na początku brałam to za negatywną wypowiedź, ale sama po sobie widzę, że ja też wolę czytać, niż oglądać. Nie ma w tym nic złego.

Jeżeli już pojawią się jakieś filmy tu na blogu, to będą związane z jego tematyką lub z rozwojem czy motywacją. Vlogi i inne rzeczy sobie daruję i jeśli będziecie mieli ochotę je oglądać, to tylko i wyłącznie na kanale. Tak będzie lepiej. Wczoraj wrzuciłam na kanał kolejny vlog, tym razem o moim pokoju w domu rodziców i Wielkanocy. Można go obejrzeć tu: KLIK. 
Możecie zasubskrybować kanał tu.

Jeśli chodzi o plany związane z blogiem… to myślę nad nimi cały czas. Chciałabym bardziej zadbać o jakość tekstów, a do tego muszę się jeszcze bardziej zorganizować. Chodzą mi też po głowie różne projekty, ale muszę po prostu jeszcze kilka razy pobiegać, żeby je doszlifować (kiedy biegam, sporo myślę o blogowaniu).

A jeśli chodzi o bardziej pozytywne rzeczy, ponieważ klienci z Brandburgera i tak mi nie odpisują, bo są święta, skorzystałam z okazji i kupiłam dodatek do Simsów. :)

Chciałabym Wam z miejsca życzyć wesołych świąt i wszystkiego dobrego!

CIEKAWE LINKI

Jeśli uważasz, że Twój wpis powinien się znaleźć w #PiątkuzMarta, albo po prostu chcesz mi pokazać swojego bloga – napisz na kontakt@martapisze.pl w tytule dodając: #PiątekzMartą
 

Czy jesteś w porządku? – mój tekst. Ale jest, według mnie, ważny. Czasami za bardzo zapominamy o oczywistych rzeczach.
100 lat fitnessu w 100 sekund [FILM]
Muzyczna podróż w czasie – to jest świetne! [FILM]
Urocza tapeta na kwiecień
Pani Swojego Czasu - świetny blog Oli, który lubię podczytywać :)

Nie mam więcej linków. Chętnie poznam Wasze blogi i dzisiaj macie wolną rękę do zostawiania swojego adresu w komentarzach – ale miło by było, gdybyście też się wypowiedzieli, bo samo
O, to zostawiam link! To moj blog: martapisze.pl Wpadnij do mnie!
jest trochę słabe :)

DO POSŁUCHANIA

Tego się nie da nie śpiewać. I ten teledysk oraz choreografia…. sami przyznacie, że miód.

DO OBEJRZENIA

Jestem właśnie po obejrzeniu Gwiazd naszych wina i… ludzie, Wy musicie obejrzeć ten film! Bardzo lubię tego typu produkcje – wzruszające, romantyczne i prawdziwe, niż jakieś tam komedie romantyczne. Piękna historia o miłości – i uwierzcie mi, moje polecenie nie jest bezpodstawne:

Jak filmy miłosne niszczą mi życie

$
0
0

Filmy o miłości często piorą mi mózg. Dosłownie. Godzinami potrafię oglądać romanse, w którym jest on, ona, a czasami jeszcze ktoś inny, bo przecież nic nie ogląda się tak dobrze, jak kryzysy i wielkie dramaty. Z naiwnością połykam jak foka rybę utarte schematy, żałosne, ale romantyczne powiedzonka i wspaniałe gesty – wiecie, jak biegnięcie za autobusem czy przerywanie ślubu. A potem sobie myślę, że albo romanse to fantastyka, albo ja po prostu mam jakąś upośledzoną miłość w tym swoim przeciętnym życiu.
Mam z romansami jeden wielki problem.

Z jednej strony nie mogę przestać ich oglądać: wpatruję się z zachwytem w romantyczne sceny, wzruszam się przy dramatach i wyznaniach miłości i zdecydowanie zbyt często – tylko nie mówcie tego nikomu – wzdycham do głównych bohaterów.
Ale jest też druga strona medalu. To ta, która sprawia, że po obejrzeniu chociaż jednego romantycznego filmu, mój mózg nagle robi fikołka, dostaje małpiego rozumu i zmienia totalnie pogląd na wszystkie sprawy, bo przecież właśnie zobaczył idealny przykład prawdziwej miłości. Wiecie, takiej do końca świata, albo i jeszcze dalej, na dobre i na złe i tej, którą mógłby opisać Ed Sheeran w swoich piosenkach. Romantycznej, prawdziwej i z Tym Jedynym, inaczej zwanym księciem, na czele.
I właśnie w takich momentach stwierdzam, że moja miłość ma chyba lekkie upośledzenie.

A JA WCALE TAK NIE MAM

Zacznijmy od tego, że u mnie przez jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent czasu wcale nie jest romantycznie, co już sprawia, że plasuję się niezwykle nisko w rankingu na Najbardziej Uroczy Związek Na Świecie. Mogę też sobie co najwyżej pomarzyć o wygranej w konkursie na Najromantyczniejszą Parę Tego Tysiąclecia. Widzicie, życie bywa okrutne.

Kiedy w filmie para wysyła sobie romantyczne wiadomości w środku nocy, ja dostaję smsa z pytaniem o to, czy zrobiłam pranie, bo właśnie kończy się zapas skarpetek do pary. (Swoją drogą, dlaczego zawsze w każdym praniu ginie przynajmniej jedna skarpetka?).

Kiedy on odgarnia jej włosy z buzi, a ona uśmiecha się i przegryza wargę, ja w tym samym czasie prawie tracę oko, kiedy on próbuje mi wyczyścić policzek, bo „czekaj, czymś się upierdzieliłaś znowu tutaj„. Nie brzmi jak cytat pasujący do miłosnego hitu na lato. Serio, nie widzę tu potencjału na romantyczną balladę.

Kiedy w filmie oni przeżywają kolejne romantyczne chwile leżąc na trawie i gapiąc się w niebo, ja po takiej próbie skaczę jak szalona, rzucając się na boki i wołając „Boże, zdejmij ze mnie te robaki! Robak po mnie łazi! Weź to stąd!„, a następnie w myślach obiecuję sobie, że to cholerny OSTATNI raz, kiedy przyszło mi do tego głupiego łba, żeby zrobić sobie romantyczne leżakowanie na gołej ziemi. NIENAWIDZĘ robaków.

Kiedy oni godzą się namiętnym pocałunkiem po szczególnie wybuchowej kłótni, ja ruszam szyją jak gołąb, próbując uniknąć buziaka na zgodę. Nie. Mam. Ochoty. Serio? Przed chwilą rzucaliśmy na siebie gromy, a teraz mam się całować jak gdyby nigdy nic? Nie ma szans. Idź sobie.

I wreszcie, kiedy oni przeżywają na ekranie wszystkie te wielkie dramaty, takie jak ktoś trzeci, choroba, wielka, potężna kłótnia i niespodziewana rozłąka, ja chrupię jabłko na kanapie w dresach, z nogami na jego kolanach i ze stoickim spokojem oglądam kolejny odcinek House of Cards.

Zero dramy. Mówiłam, że upośledzone to wszystko.

CZY COŚ JEST NIE TAK?

I czasami, kiedy oglądam zbyt dużo romansów, zaczynam myśleć, że coś jest nie tak. Bo gdzie te wszystkie fajerwerki i wodotryski? Gdzie te akcje i skomplikowane dramaty, w trakcie których tak dobrze pasuje włączyć smutny, muzyczny utwór? Gdzie te codzienne bieganie po łąkach (bardzo modne, najlepiej w zwolnionym tempie), gonienie mojego autobusu (chociaż w sumie nie wiem po co, bo jak już jadę, to tylko na fitness) i romantyczne gesty rodem z jakiegoś internetowego poradnika pod chwytliwym tytułem Jak Wyrwać Dziewczynę Swojego Życia?
Tego nie ma.
Nie stoję przy oknie i nie zastanawiam się godzinami patrząc w dal, czy to ten jedyny, nie wyciągam zdjęcia z portfela i nie uśmiecham się do niego, nie dostaję codziennie czekoladek, pachnących listów, kwiatów i nie planuję przyszłości, wymyślając imiona dla dzieci. Nie wtulam się za bardzo w nocy, bo jestem zbyt zajęta zabieraniem kołdry dla siebie. Nie gadam z nim non stop, dwadzieścia cztery na siedem, nie lubimy tych samych książek i zdarza się, że najzwyczajniej w świecie, mam go dosyć, bo mnie po prostu wkurza.
Ale jest dużo innych rzeczy.
Na przykład wsuwanie mojej ręki w jego dłoń, kiedy muszę iść załatwić coś stresującego. Widok, jak ukradkiem podczytuje mojego bloga jak tylko opublikuję coś nowego. Wspólne powiedzonko, które wymaga od nas zrobienia tak głupich min, że przechodnie się za nami obracają. Obtaczanie się jego bluzą jak kokonem z rana, w drodze po pierwszą herbatę. Sytuacje bez wyjścia, które udaje się rozwiązać, pocieszając się nawzajem i mówiąc, że będzie dobrze. Świadomość, że cokolwiek by się stało, mam kogoś za swoimi plecami. Osobę, która nie zawiedzie.
Wstawanie rano z myślą, że mam się do kogo odezwać.
I wiecie co? Wtedy dochodzi do mnie, że jestem głupia, chociaż przez chwilę myśląc, że tanie chwyty z romansów i wspólne huśtanie się na huśtawce o zachodzie słońca jest od tego lepsze. Że jakieś tam kwiaty, bombonierki, balony na niebie z napisem KOCHAM CIĘ czy zachody słońca są od tego lepsze.

Bo nic nie jest lepsze od świadomości, że masz gdzieś kogoś, kto najpierw szczerze ci powie, że zachowałaś się głupio, a potem cmoknie w czoło i niby od niechcenia rzuci, że taką cię kocha.


Ludzie, którzy robią po swojemu i decyzja dotycząca moich studiów

$
0
0
Każdy z nas ma momenty, w których zastanawia się, co dalej. Gdzie iść? W którą stronę? Do jakiej szkoły się zapisać, jakie studia skończyć, jakiego partnera wybrać, jaką decyzję podjąć? Łatwo w takich chwilach kierować się schematami i tym, żeby broń Boże nie zrobić czegoś dziwnego, 
bo co ludzie o tym powiedzą?
Dlatego tak bardzo kocham osoby, którzy robią wszystko po swojemu. I już.

Życzę Wam miłego piątkowego wieczoru i zastanawiam się, czy jest tutaj jeszcze ktoś, kto niedługo musi podjąć jakiś życiowy wybór, albo niedawno to zrobił? :)

List do ludzi, którzy się ze mnie śmiali

$
0
0

Zawsze gdzieś tam byliście. Trochę jak cienie. Albo owady, które za wszelką cenę chcą dolecieć do słoika dżemu zostawionego na parapecie. Ja byłam dżemem, wy muchami. Wyłanialiście się za każdym razem, kiedy akurat się potknęłam, coś mi upadło, albo mama wymusiła na mnie założenie totalnie obciachowego, zgniłozielonego golfu. Lubiliście siadać tuż za mną i szepcząc sobie coś na ucho, trącać się łokciami. Wtedy śmianie się ze mnie wydawało się być taką wspaniałą zabawą.

Zawsze wszystko słyszałam.

Wydawało wam się, że jesteście tacy zabawni. Genialni. Że śmiejecie się sprytnie i inteligentnie: tak, żeby mieć z tego jak największą frajdę, jednocześnie nie dając mi znać, że jestem obiektem żartu. Byliście tacy głupi, uważając, że ja tego nie widzę.
Albo może to ja byłam naiwna. Każdego dnia obiecywałam sobie patrząc w lustro, że dzisiaj wreszcie Wam wszystko wygarnę. Że wszystko powiem: wystawię środkowy palec, walnę celną ripostę i wreszcie zakończę to całe gówno, w które mnie wpakowaliście.
I nigdy nie miałam odwagi.
Kiedy tylko zaczynaliście, zwieszałam głowę i gapiłam się na moje dłonie, blade i z widocznymi żyłkami. Do tej pory, kiedy się stresuję, zerkam czasami na skórę na dłoniach, jakby to miało mnie w jakiś sposób odciąć od tego, co się dzieje. Cicho słuchałam komentarzy na swój temat, zaciskając pięści i co chwila zbierając się, żeby się obrócić i powiedzieć Wam, co o Was myślę.
Nigdy nie starczyło mi tupetu. Czasami musiałam zagryzać wargi, bo broda trzęsła się nieubłaganie i czułam, że pieką mnie oczy. To by było jeszcze gorsze – rozpłakać się przy Was. Dać Wam znać, że to wszystko mnie rusza.
Szybko zakładałam słuchawki i bardzo głośno włączałam muzykę.

DLACZEGO AKURAT JA?

Cały czas zadawałam sobie jedno pytanie: DLACZEGO? Dlaczego akurat ja? Co ja takiego zrobiłam? Dlaczego się tak na mnie uwzięliście?
Wszystko co robiłam, według Was robiłam źle. Miałam włosy, które były za gęste. Cerę, która nie wyglądała gładko i wspaniale. Miałam nie tą wagę, nie te ubrania, nie te teksty. Według Was, cała byłam nie taka, jak trzeba.
I tak się czułam.
Czasami łudziłam się, że jak coś zmienię, to całe to piekło się skończy. Ale nieważne jak bardzo się starałam i nieważne, co robiłam, nic się nie zmieniało. Tkwiłam w tym wszystkim i wydawało mi się, że im bardziej próbuję się wyrwać, tym bardziej się zapadam.
Byłam po prostu celem, który sobie obraliście. Wpadłam w gównianą sytuację, w mini-piekiełko jak śliwka w kompot i nie było opcji, żeby się z tego cholernego kompotu uwolnić.
Kiedy czasami przeglądam stare zdjęcia, wszędzie widzę, że miałam to wypisane na twarzy. Widzę czternastoletnią dziewczynę, która uśmiecha się na niby, bo ktoś robi zdjęcie. Widzę dziewczynę, która próbuje się dopasować, próbuje uratować sytuację i nie potrafi. Widzę nastolatkę, którą życie wkopało w coś, czego nie może zrozumieć. I widzę Wasze twarze.
Ze złośliwymi uśmiechami, z okrutnymi spojrzeniami, przy których Królowa Lodu wydaje się być niezwykle miłą istotą.
Tak naprawdę, najgorsza w tym wszystkim była Wasza dwulicowość. Czasami, nagle, postanawialiście być dla mnie mili i wtedy zapalała się we mnie lampka nadziei: może coś się zmieniło? Ale lampka szybko zgasła, kiedy pewnego razu usłyszałam w Waszej rozmowie, że dzisiaj jest dzień dobroci dla zwierząt. Dzień dobroci dla Marty. Niech ma. Dzisiaj jej nie obgadujemy, dzisiaj się z niej nie śmiejemy, dzisiaj jej nie dokuczamy. Niech sobie głupia pomyśli, że w sumie to ją lubimy.
Jak okrutnym trzeba być?

WIELKIE DZIĘKI

I dzisiaj do Was piszę, bo chcę Wam za to wszystko podziękować. Brzmi jak szaleństwo, ale czuję, że przyczyniliście się do tego, kim teraz jestem. I chociaż czasami odczuwam tego gorsze aspekty – jak niepewność czy poczucie niedopasowania – tak jestem pewna, że w sumie odwaliliście całkiem dobrą robotę.
Może gdyby nie Wy i Wasze żarty, nie byłabym teraźniejszą sobą.
Więc dziękuję. Za to, że nauczyliście mnie kilku ważnych rzeczy. Za to, że po tym czasie tłamszenia, teraz nie daję sobą pomiatać. Za to, że nauczona przeszłością, teraz nie milczę, kiedy ktoś mi nie pasuje. Za to, że zrozumiałam, że to nie we mnie jest problem, a w ludziach, którzy się tak zachowują. I że łatwo można to zmienić, wystawiając Wam, całkowicie niekulturalnie, środkowy palec i zmieniając środowisko.
Za to, że swoimi niewidzialnymi kopniakami daliście mi rozpęd. Do działania. Za to, że udowodnienie Wam, że się mylicie i że nie jestem nikim, sprawiło, że rzeczywiście coś mi się w życiu udało. I chyba za to, że jestem w tym miejscu, w którym teraz jestem, bo może gdybym nie dostała kiedyś po tyłku, to byłabym bardziej leniwa.
Dziękuję Wam za wszystkie złe słowa na temat mojego wyglądu. To pozwoliło mi docenić w moim życiu mężczyzn, którym się podobam i szanować ich uczucia. Dzięki za wszystkie szepty, nadawanie mi ksywek, które miały być tajne, a które i tak znałam – bo przez to w końcu nauczyłam się, że nieważne co, ludzie i tak będą gadać, więc trzeba mieć to gdzieś.
Serdecznie i z całego serca dziękuję za to piekło, bo dzięki temu wtedy przyrzekłam sobie, że ja nigdy nikomu takiego piekła nie sprawię. I że będę dobrym człowiekiem.

GŁOWA DO GÓRY

Jeżeli śmieją się z Ciebie – w szkole, w grupie, na podwórku, w pracy – głowa do góry. Połowa z nas przez to przechodzi. A większość czuje się w pewnym momencie źle z samym sobą, ze swoim wyglądem albo ze swoim życiem. Jeżeli ktoś ma problem z tym, jak wyglądasz, co mówisz, albo jaki jesteś – to jest JEGO problem, nie Twój. To on widocznie ma tak nudne życie, że fascynuje go żywot kogoś innego.
Nie martw się tym.
Bo ostatecznie, to Ty wygrywasz. Na końcu. Bo zobaczysz, że nagle okazuje się, że ci wszyscy „zabawni” ludzie gdzieś znikają. Nic im się nie udaje. I naprawdę nie ma się co dziwić, bo jeśli ktoś ma problem z drugim człowiekiem, to największy problem musi mieć z samym sobą.
Najlepszy argument?
Kiedyś dręczono i śmiano się z Demi Lovato, Megan Fox, Mili Kunis, Toma Cruisa, Madonny, Baracka Obamy, Stevena Spielberga, Billa Clintona i Eminema. Czy o nich słyszałeś? Na pewno.
A czy słyszałeś o ludziach, którzy się z nich śmiali? Oczywiście, że nie.
Pewnie teraz plują sobie w brodę.

Lubię być naiwna

$
0
0

„Co ty niby wiesz o życiu?” – pytają mnie czasem, a ja się tylko uśmiecham. A potem słucham. Że życia jeszcze nie poznałam, że ludzie gdzieś tam są biedni, że nie wszyscy mogą mieć szczęście, że marzenia są dla bogatych, a myślenie, że cokolwiek się może w życiu udać- niesamowicie głupie. Że mi się trafiło, bo mam chłopaka, ale nie każdy może mieć prawdziwą miłość. Ale najczęściej mówią, że jestem po prostu naiwna.

I bardzo mnie to cieszy.

Wiele jest rzeczy w życiu, na które nie masz wpływu. I których nie możesz wybrać. Często nie możesz wskazać szkoły, do której chcesz iść, bo robią to za ciebie twoi rodzice. Bywa też tak, że nie masz głosu, jeśli chodzi o wybór pracy – bo rodzinę trzeba przecież jakoś wyżywić. Nie możesz sobie postanowić i zdecydować, czy jesteś obarczony jakąś genetyczną chorobą, czy też nie. Bo nie masz na to wpływu.

Ale masz wpływ na to, jak to wszystko postrzegasz.

TY NAIWNA DZIEWUCHO

Nie jestem dziewczynką z mydlanej bańki, która obserwuje świat zamknięta w swoim sterylnym pomieszczeniu. Zdaję sobie sprawę, jak wygląda prawdziwe życie, dostałam kilka razy ostro po tyłku od losu, chociaż jak Boga kocham, wcale o to nie prosiłam. A jednak mi przyrżnęło. Po gołej skórze.

Zdarza mi się jednak, że ludzie na mnie patrzą, słuchają mnie jednym uchem, a potem zarzucają mi naiwne podejście do świata. Wydaje im się, że skoro patrzę na rzeczy pozytywnie, to chyba nie zdaję sobie sprawy z ogromu nieszczęść innych ludzi. Bo przecież jak mogę mówić, że coś można zrobić, skoro niektórzy nie mogą. Jak mogę pisać, że każdy znajdzie swoją miłość, skoro ktoś jest singlem od lat dziesięciu i nic nie wskazuje na to, że nagle wyskoczy jakiś mniej lub bardziej atrakcyjny Shrek, który będzie chciał ten status zmienić.  Jak mogę myśleć, że marzenia się spełnia, skoro kiedy dorosnę – bo przecież jestem tylko zwykłym dzieciakiem – to dopiero zobaczę, jak wygląda prawdziwe życie. Tam się marzeń nie spełnia. Tam się je zabija, bo jest rodzina do wyżywienia, praca do wykonania i kredyt na trzydzieści lat.

Słyszę, że o wszystkim się przekonam, jak mnie życie wreszcie kopnie w tyłek. Tyle, że się mylą.

Bo to, że coś mi się nie uda, albo coś mi się stanie, nie wpłynie na moje spojrzenie na świat.

BYCIE SZCZĘŚLIWYM TO NIE SZALEŃSTWO

Ja się nie urwałam z choinki.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy ma szczęście w życiu. Nie każdy ma możliwości i nie ma czegoś takiego, jak równy start. To oczywiste. Zresztą, o czym my tu mówimy: wiadomo, że osoba bogata łatwiej spełni swoje pragnienia niż samotna matka z trójką dzieci i niewystarczającym zasiłkiem. Taki już jest ten świat: nigdy nie będzie po równo. I już.

Ja to wszystko wiem, akceptuję i przetrawiam. Rozumiem, że życie nie jest usłane różami ani pokolorowane na różowo. Mam w myślach, że nie wszystko jest łatwe, że jeszcze dużo przykrości przede mną, że niektóre rzeczy są cholernie trudne. Wiecie tylko, co jeszcze robię? Nie pozwalam, żeby te informacje mnie hamowały.

Niektórym próbowanie się uda, inni będą pracować ciężko na coś przez kilka lat i może nie będzie tak wspaniałych efektów, jakby zakładali. Ale mimo to warto próbować. Tak myślę.

I właśnie przez takie myślenie wołają za mną, że jestem naiwna.

TO MÓJ WYBÓR

Lubię widzieć dobrą stronę ludzi. Lubię myśleć, że każdy może spróbować zmienić swoje życie i mocno trzymam kciuki za każdą taką osobę. Głęboko wierzę, że jak się człowiek zepnie, to z każdej sytuacji znajdzie wyjście albo przynajmniej pasujący kompromis. Coś, co w jakiś sposób ułatwi jego życie. Dobrze mi z myślą, że szczere chęci i działanie mogą pokonać przeciwności nawet, jeśli sytuacja jest tragiczna.

I takie myślenie to nie naiwność, a mój świadomy wybór.

Bo ja też mogłabym narzekać. Na wiele, naprawdę wiele, rzeczy. A gdybym wystarczająco się skupiła i wytężyła, to może do tych wielu rzeczy dodałabym jeszcze kolejne pięćdziesiąt. Pytanie tylko: po co?

Mogłabym rozpatrywać życie pod kątem moich porażek, a uwierzcie, było ich sporo. Mogłabym rozmyślać, ile mi się w życiu nie udało, ile razy ktoś mnie zranił, ile razy byłam o włos od czegoś, co było dla mnie ważne, a potem ten włos po prosty pękł. Mogłabym myśleć o tym, ile mam przeciwności losu do pokonania. Mogłabym na przykładzie moich życiowych niewypałów gadać, że świat jest do dupy, tylko wybrańcy mają dobrze, a poza tym, to trudno znaleźć coś w życiu, co nie jest beznadziejne.

Ale tego nie robię. Szkoda mi energii. Zresztą – co mi to da? Oprócz zepsucia humoru i straceniu motywacji – chyba nic.

Poza tym, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że ma gorzej, chociaż nawet nie zna mojej historii. Łatwo się ocenia ludzi po samej twórczości.

NAIWNA? BRZMI DOBRZE

Wierząc w to, co wierzę, mając przekonanie, że ciężką pracą można do czegoś dojść, nawet, jeśli to wydaje się nierealne i mając tą swoją, ekhm, „naiwność” – MOGĘ WIĘCEJ. Wierzę, że się uda, więc próbuję. Ufam, że ludzie mogą się zmienić, więc daję drugie szanse. Kiedy coś nie idzie – podnoszę się, otrzepuję i idę dalej, bo pcha mnie do przodu myśl, że trzeba próbować, że życie wcale nie jest takie beznadziejne i że może się uda.

I po prostu przyjemniej się człowiekowi żyje, kiedy patrzy na świat pozytywnie…. pardon, to znaczy, „naiwnie”.

Wbrew pozorom nie chodzi o to, żeby żyć w jakimś wymyślonym wiecie, w którym nie ma problemów. Albo cieszyć się, kiedy plują ci na twarz. Sęk w tym, żeby te złe rzeczy normalnie przeżywać, ale nie pozwolić, żeby zdominowały twoje życie. Bo nie o to w tym chodzi.

Zakładając, że masz okropną sytuację, jedyne co robisz, to licytujesz się z innymi, kto ma gorzej.

I tracisz motywację, bo po co próbować, skoro jest tak beznadziejnie?

I jeśli dla kogoś takie zachowanie jest naiwnością, to wiecie co?

Lubię być naiwna.

Mój nowy vlog: KLIK

#24 Piątek z Martą: ciekawe linki, wizyta w Warszawie i samo szczęście

$
0
0

Wiecie co? Ja po prostu czuję się szczęśliwa. Więc dzisiaj będzie szczęśliwy #PiątekzMartą.

Ostatnie dwa tygodnie jak zwykle u mnie – intensywne. Zaczął mnie dopadać lekki stres przed-licencjatowy (ach, to słowotwórstwo), ale w ten weekend planuję przysiąść nad tym i wyprodukować trochę stron  na temat dziennikarstwa w trakcie Powstania Warszawskiego.

Szukajcie tajemnicy w tym wpisie.

A skoro już o warszawskich rzeczach mowa – niedziela i poniedziałek upłynęły mi właśnie w stolicy. Jak mnie dłużej czytacie, to doskonale wiecie, że lubię to miasto i były to dla mnie bardzo przyjemne dwa dni. Pojechałam tam w konkretnym celu – zostałam zaproszona do Czwórki. Rozmawiałyśmy trochę o motywacji, słomianym zapale, pisaniu blogów i tym, jak się do czegoś zabrać i nie rzucić tego w cholerę. To było dla mnie naprawdę duże wydarzenie, stresowałam się jeszcze bardziej, niż wam pisałam, bałam się, że nic nie powiem, albo powiem coś głupiego, ale chyba nie było tragicznie.

Tutaj można odsłuchać całą audycję ze mną: KLIK.

Jestem mile zaskoczona tym, jak mnie ugoszczono w Czwórce. Po pierwsze, fakt, że byłam w siedzibie Polskiego Radia strasznie mnie podniecał (wiecie, takie zboczenie dziennikarskie), a po drugie – wszyscy byli tak mili, że lepiej być nie mogło. Jestem strasznie wdzięczna za zaproszenie i za to, że mogłam przeżyć taką przygodę.

W Warszawie nagrałam trochę scenek i skleiłam to w jednego vloga, którego możecie obejrzeć tutaj:

W ogóle mam ciekawostkę dla was, bo nie wiem, czy wiecie, na youtube jest coś takiego, jak łapki w górę i w dół – działają jak na facebooku, ale też powodują, że film który ma dużo łapek w górę jest polecany innym użytkownikom. Pod każdym filmem mam dwie pewne łapki w dół. Zawsze wiem, że one tam będą, kiedy zerknę. Anty-czytelnicy? Może koledzy. :)

Poza tym, u mnie czas wielkich decyzji. Jedną się z wami już podzieliłam – prawdopodobnie po licencjacie nie kończę magistra na dziennikarstwie, tylko idę na Akademię Wychowania Fizycznego. Sport był ze mną od samego początku i chociaż wcale nie rezygnuję z „kariery”* dziennikarskiej, to po prostu nie sądzę, żebym się na tych studiach jeszcze czegoś nowego nauczyła. A na AWF mogę uzyskać odpowiednie kwalifikacje i trenować innych. Byłoby świetnie!

* nie lubię tego słowa.

I jeszcze jedno. Ostatnio pisałam o tym, że dopadł mnie kryzys. Kryzysu już nie ma, czuję się strasznie szczęśliwa w tym momencie. Chciałabym obdarować jakoś was tym szczęściem, bo po prostu mnie roznosi. :) :) :) Nie wiem, czy rozkwitam na wiosnę, czy po prostu ostatnio nie mam żadnego pechowego dnia, ale cieszę się, że jest jak jest. Mogę z całą świadomością powiedzieć, że kocham moje życie :)

Jeśli ten #PiątekzMartą jest chaotyczny, musicie mi wybaczyć – Patryk gra na gitarze i nie słyszę własnych myśli. Życie.

CIEKAWE LINKI

Nowa odsłona Codziennie Fit – KLIK

Blog moich koleżanek ze studiów. Uważam, że to bardzo dobrze prowadzone miejsce, dziewczyny są pracowite, a ich przepisy – przepyszne! – KLIK

Trening pewności siebie – KLIK

Mocy spot fundacji Dzieci Niczyje – KLIK

Jak wykorzystać stres, zanim on wykorzysta ciebie – KLIK

Co kobiety sukcesu mówią sobie do lustra każdego poranka [ENG] – KLIK

10 życiowych lekcji, których możesz się nauczyć tylko w czasie złych dni [ENG]- KLIK

Cholera, nie mam więcej linków. Wiem, że bieda, ale ostatnio nie mogę nic znaleźć. Może dlatego, że wolny czas spędzam ćwicząc albo grając w Simsy.

BLOGI CZYTELNIKÓW:

Jeżeli chcesz, żeby Twój blog się tutaj znalazł – wyślij mi maila na kontakt@martapisze.pl z adresem bloga, w tytule wpisz #PiątekzMartą. Wiem, jak ciężko zdobyć pierwszych czytelników, więc bardzo chętnie polecę Wasze blogi.

Blog w spódnicy – KLIK

Świat według Pauli – KLIK

Powerpinkyx – KLIK

Blog Zuzi – KLIK

Królowa Moli – KLIK

Życie me – KLIK

Herbivicus – KLIK

NA MOIM BLOGU:

Najważniejszy tekst ever:

A oprócz tego:

Lubię być naiwna

Czy kobiety lubią chamów?

Jak filmy miłosne niszczą mi życie

Jak znaleźć motywację i NAPRAWDĘ zmienić swoje życie?

Czy jesteś w porządku?

Jeszcze nie spoglądałam na Wasze komentarze pod dwoma najnowszymi postami – nadrobię to w weekend i na pewno na nie odpowiem.

DO POSŁUCHANIA

Zobaczcie, kiedyś pojadę na jej koncert.

Mój gust muzyczny możecie sprawdzić tu: KLIK. Można zapraszać do znajomych, przyjmuję wszystkich :)

A gust czytelniczy tu: KLIK.

To już chyba wszystko na dziś. Miłego weekendu! (A w czasie weekendu albo tuż po może was spotkać niespodzianka na blogu. Ach, niech to, wytrwałym, którzy dotrwali do końca piątku pokażę podpowiedź: o tu. Jesteście wybrańcami, haha).

FACEBOOK ASK.FM INSTAGRAM

fot. Patrycja Kastelik

Czysta karta. O moim blogowaniu.

$
0
0

Podobno początki są najtrudniejsze. Nigdy nie wiadomo, od czego tak naprawdę zacząć i jak się za wszystko zabrać.  Zwłaszcza, kiedy nie wierzysz, że to w ogóle się uda.

Kiedy zakładałam tego bloga prawie trzy lata temu, nie sądziłam, że ktoś oprócz mojego chłopaka i kilku znajomych będzie go czytał. Nie dziwcie się – miałam mnóstwo blogów. Tysiące. Miliony zakładanych miejsc w sieci, o których zapominałam po dwóch tygodniach albo traciłam do nich zapał. Pozostawiałam je jak wyrodna matka gdzieś w otchłani internetu i szybko zakładałam kolejne.

Mój pierwszy nagłówek bloga
Mój pierwszy nagłówek bloga

Bez pisania mi się nudziło. Ktoś mógłby powiedzieć, że mogłabym przecież pisać do szuflady i nie zajmować miejsca w sieci swoimi kolejnymi blogami – ale nikt by wtedy tego nie czytał. A tak istniała szansa, że chociaż koleżanka zerknie na to, co wyprodukowałam. Zawsze więcej, niż nikt.

Przerabiałam słodkie blogi z podstawówki, z pastelowymi nagłówkami i wklejoną na chama Hillary Duff w otoczeniu labradorów. Byłam posiadaczką ciemnego, buntowniczego bloga z gimnazjum. Miałam do czynienia z wymiankami na komentarze, jaskrawymi kolorami i TaKiM pIsMeM.

10734148_312739578927795_8636149351316320626_n
Mój drugi nagłówek. Jesień 2012.

Pisałam na blogach opowiadania, prowadziłam pamiętniki, emocjonowałam się Harrym Potterem albo wrzucałam obrazki, bo to się najlepiej sprzedawało. Jak się ma 12 lat to się wie, jak rozkręcić biznes. Komentarzowo-blogowy, rzecz jasna.

A piszę to wszystko dlatego, że ostatnio znalazłam kilka starych blogów. Przed wami jedyna szansa, by zobaczyć refleksyjną trzynastoletnią Martę myślącą, że jest jakimś Coelho czy kimś. Można iść po popcorn.

Drukowane słowo. Szeleszczące kartki. To wszystko zawarte w twardej oprawie. Często przyozdobione rysunkiem. Książki.
Uwielbiam czytać. Wtedy otwiera mi się takie okienko do innego świata. Do tego świata, który jest opisany. Razem z bohaterami przeżywam chwile grozy, szcześcia, czasami się śmieję, czasami płaczę, z minuty na minutę coraz bardziej przywiązuje sie do głównych postaci, a gdy już skończę czytac, czuję się tak, jakby ktoś bliski odszedł.
Ale przecież nie. Przecież mogę wrócić, przeczytać jeszcze raz. Książki mają magię, nie sądzicie?
Gdy otwierasz ją i czytasz pierwszą stronę, z kartek wychodzi ręka. Pomocna ręka. Podajesz jej dłoń, a ona już cię ciągnie do swojego świata. Oprowadza cię po nim, opisuje. A ty przeżywasz najlepsze chwile w swoim życiu.
To, co najbardziej w życiu kocham.

Czekajcie, muszę otrzeć łzę, bo się wzruszyłam. Jeśli jesteście w stanie wyobrazić sobie największe możliwe poczucie zażenowania – ja właśnie je posiadam. W tym momencie. Pseudofilozoficzne teksty z gimnazjum to niekoniecznie coś, czym warto się chwalić, ale nie mogłam się oprzeć, żeby tego nie pokazać.

1524589_194817917386629_1963385353_n
Początek 2013

To może przypomnimy sobie jeden z pierwszych tekstów z tego bloga:

Podobno teraz żeby podbić świat, trzeba założyć bloga.

Zgadza się, osiemnastoletnia Marto. Masz całkowitą rację. Kominek byłby dumny.

Wracając do tematu, blogów jest dużo.  Są blogi o newsach, i blogi o paznokciach, są blogi o zespołach i blogi o blogach. Są nawet blogi o blogach, które są o blogach i blogi z obrazkami małych kotków i piesków, choć w dobie kwejka i innych bebzoli chyba się już od tego odchodzi. Mój blog jest…  o wszystkim. O wszystkim i o niczym, czyli tak konkretnie mówiąc, to nikt nie wie, o czym to jest. Ktoś słyszał, że o czymś, ale dokładnie rzecz ujmując to wszystko może być czymś lub coś może być niczym.

To się do tej pory nie zmieniło. Tego bloga nie da się wcisnąć w żadną kategorię, jest jak zawodnik sumo, który próbuje się wcisnąć w spodnie XXS. Nie da rady. Co zrobisz? Nic nie zrobisz.

Blog znów reaktywowany, bo za trzy dni matura. To znaczy, że im bliżej, tym mniej ochoty o nauki, więc trzeba się zająć czymś, co *ironiczne odchrząknięcie* będzie pożyteczne. Jakkolwiek ja oraz reszta wszystkich istot, które mają chociaż procent rozumu w sobie wątpię, żeby pisanie bloga chociaż  trochę pożyteczne być mogło, realizuję swą misję podbijania świata (żebym tylko zdążyła to zrobić do trzydziestki) oraz samoedukowania się poprzez tworzenie tekstu ciągłego pisanego. Do matury ma się to jak kij do oka, ale zawsze jakaś wymówka.

Błagam, niech ktoś mnie uświadomi, że można tworzyć krótsze zdania.

OBIECUJĘ, że naprawdęnaprawdęnaprawdęnaprawdę TEGO bloga już nie porzucę. Ręczę za to swoim słowem honoru, a jak złamię obietnicę, to oddam Maćka*.

* wątpię, żeby ktoś chciał przygarnąć kota, który je więcej niż zmutowana krowa z Czarnobyla mająca nie trzy żołądki, ale osiem, ale przynajmniej obietnica brzmi bardziej wiarygodnie.

I nie musiałam go oddawać. Alleluja! Ten wpis został opublikowany 30 kwietnia 2012 roku. Kolejny, a zarazem pierwszy oficjalny wpis na blogu to 12 maja 2012 roku.  I tego dnia narodził się mój blog.

1
Rok 2014.

Nie wiem, czy są tutaj osoby, które czytają mnie trochę dłużej i pamiętają, że blog na początku wcale nie nazywał się Marta Pisze. O nie. Nie wiem, czy wiecie, ale ten blog do listopada 2013 roku nazywał się blogiem zwykłej blondynki i miał adres wlosykolorublond. Serio.

Ale ja zbaczam z tematu. Całkowicie.

W każdym razie, nie pomyślałam, że tyle osób może czytać mojego bloga. Każdego dnia się dziwię i każdego dnia dziękuję za pojedynczego, nowego czytelnika. To dla kogoś, kto pisze, przeogromne szczęście – mieć ludzi, którzy chcą to czytać!

960278_194818094053278_776437859_n
2014

I chyba głównie z powodu tego, że zrobiło Was się tak dużo, zdecydowałam się po trzech latach przenieść blog na własny serwer. Wcześniej mój blog funkcjonował na blogspocie, ale wielu rzeczy nie dało się tam zrobić: ciągle narzekaliście, że nie ma wyszukiwarki, niektóre zdjęcia magicznie znikały, tekst się rozlewał, wiele rzeczy trzeba było robić ręcznie i ogólnie rzecz biorąc, jak zaczęłam mieć więcej czytelników – zaczął mnie ograniczać.

Więcej mojej blogowej historii (w formie graficznej) znajdziecie w albumie na facebooku: KLIK.

Mam niezwykłą przyjemność powitać Was na nowej odsłonie Marta Pisze.

Co się zmieniło? Oczywiście wygląd. Poza tym, pierwszy raz w historii bloga udostępniam dostęp do archiwum – znajdziecie je po prawej stronie. Jest też wyszukiwarka, przez którą możecie znaleźć posty – albo w kolumnie z prawej, albo na samej górze – ikona lupy. Uporządkowałam kategorie na górze.  Napisałam całkowicie nowe o mnie. Dodałam też widgety pozwalające na przeglądanie losowych postów (z boku i w stopce).

Nad stopką możecie zapisać się do newslettera – przez długi czas zawiesiłam jego działanie, w tym tygodniu startuje od nowa. Prawdopodobnie osoby, które się zapiszą, jak i obecni subskrybenci dostaną ode mnie mały prezent.

Na samej górze w sliderze (można przesuwać przez klikanie kropek) znajdują się posty, które sama wybrałam. Będą się zmieniać co ok. 3 dni. Kolejny fajny sposób na poznanie starych postów.

W trakcie mojego blogowania tutaj napisałam już ponad 500 postów. Niesamowita ilość!

Mam nadzieję, że się tutaj Wam podoba. Czujcie się swobodnie, pooglądajcie sobie rzeczy.

I jeszcze jedno – w starych wpisach mogą być nieładnie ułożone obrazki lub zdjęcia tytułowe mogą się dublować. Jeśli Wam się chce, możecie mi to zgłaszać tutaj, bo to niestety muszę poprawić ręcznie.

Wszystkiego dobrego i dajcie znać, co myślicie.

Miłego dnia!

Viewing all 191 articles
Browse latest View live