Quantcast
Channel: Marta Pisze
Viewing all 191 articles
Browse latest View live

Seria niefortunnych przypadków, czyli jak to jest mieć pecha

$
0
0

Dzwoni budzik. Oczy mi się kleją, ale bohatersko przewracam się na drugi bok i klikam szybką drzemkę. „Jeszcze pięć minut” myślę sobie, chociaż dobrze wiem, że nieładnie tak z rana samą siebie okłamywać. Po pięciu minutach – kolejny raz przyciskam telefon i budzik cudownie milknie. Zrywają mnie dopiero wyrzuty sumienia, kiedy słyszę kota miauczącego z głodu. Wiem, że udaje i ściemnia, bo niezła z niej aktorka, ale poczucie obowiązku jest silniejsze.

Stało się. Położyłam stopy na podłodze. I dopiero się zaczęło.

Kiedy rozlewam na kuchenkę połowę koktajlu z truskawek, po raz pierwszy myślę, że dzisiaj jest jeden z tych dni. Tych, które denerwują. Tych, które potem określa się mianem „to był zły dzień”. 

Jestem zaskoczona, że nadszedł tak szybko.

Nie poddaję się jednak i z uśmiechem przecieram brudne miejsce ręcznikami. Próbuję szukać pozytywów. „Och, akurat kupiłam ręczniki papierowe no i się przydaje” – to jedyna optymistyczna myśl, którą udaje mi się wykrzesać, ale i tak jest dobrze, bo liczy się wola walki. Kiedy zanoszę śniadanie do stołu, dokładnie trzy metry od kuchni, zdążę już zahaczyć bluzką o kant stołu i potknąć się o kota. Z tym kotem to też niezła historia: nigdy się nie łasi, a jak już to robi, to zawsze tak, żebym wylądowała z rozbitą szczęką na podłodze. Cwaniak.

Jem, mrugam, a tu już godzina do wyjścia. Oczywiście po drodze zacina się drukarka, więc nie zdążę już na autobus bez przesiadki. Mimo to uśmiecham się do siebie i tłumaczę sobie, że dzięki temu spotka mnie więcej przygód. Hej, przecież każdy lubi przygody, nie? Będzie dobrze.

Biegnę na tramwaj, obwieszona aparatem i wielką, wypchaną torbą szmacianką. Wchodzę i wita mnie zapach, który można jednocześnie opisać jako znak rozpoznawczy panów Mietków spod monopolowego. Siedzą w środku i zagadują.

– E, blondyna! – wołają, ciesząc się i pokazując puste dziąsła. Zęby pewnie poszły przy próbie otwierania butelek ustami.

Chcę im odpowiedzieć, że sorry, ale nie mam nastroju, ale tego nie robię, bo oczywiście jestem za miła.  Przesuwam się do przodu, siadam i przez chwilę czuję, że dziwny i nieudany poranek był tylko przez chwilę. Słońce za oknem świeci, panowie bez zębów już wysiedli, bilet mam kupiony – żyć, nie umierać.

Do czasu.

caf---coffee-cup-5178-824x550

Znów okazuję się być tchórzem i zamiast konkretnie porozmawiać na ważny temat, w ogóle go nie poruszam. Mówię sobie, że napiszę maila, ale dobrze wiem, że zanim to zrobię, minie kilka dni – aż nabiorę odwagi. W międzyczasie ktoś mi mówi kilka niemiłych rzeczy, a ja stoję jak ten gołąb i się uśmiecham. Wiecie, że niby mam dystans do siebie – chociaż tak naprawdę jest mi przykro i jednocześnie się we mnie gotuje.

Mam trzy minuty do autobusu, więc podbiegam, ale akurat jest czerwone. I jak to w takie dni bywa, chociaż zawsze zmiana na zielone zajmuje jakieś pół minuty, dzisiaj czekam pięć. Widzę tylko tył zakurzonego autobusu i wiem, że mogę pomachać ręką na pożegnanie i tyle.

Czekam na kolejny mnóstwo czasu. Na zadupiu, przy jakiejś obwodnicy czy czymś takim, na ulicy, o której nikt nie słyszał. Podjeżdża kolejny, wsiadam, oczywiście z przesiadką na węźle, na którym bywam raz na milion lat, więc nie wiem, skąd startuje mój tramwaj. Jak już się orientuję, jest za późno – po raz kolejny mogę tylko pomachać.

Kolejny za trzydzieści minut.

Siedzę i próbuję po raz kolejny znaleźć pozytywy. Przecież nie może być tak źle – prawda? Słońce świeci, czytam sobie książkę – nie jest tragicznie. W trakcie czekania wpadam na genialną ripostę, którą mogłabym odpowiedzieć na wcześniejsze niemiłe uwagi. Jak zwykle za późno. Kusi mnie, żeby zadzwonić, ale kompletnie sobie tego nie wyobrażam:

– Cześć, co jest?

– Sam jesteś głupi.

To przecież się nie uda. Wreszcie przyjeżdża mój tramwaj, wsiadam i szczęśliwie jadę do domu. Przekraczam próg mieszkania, sprawdzam maila i już wiem, że właśnie mam kolejny kłopot z klientem. Jakby tego było mało, zdenerwowana odwarkuję na jakąś próbę zagadania mnie, a jedno warknięcie do drugiego prowadzi do kłótni.

Super, tylko kłótni mi właśnie brakowało. Trochę jak wisienka na torcie.

Próbuję ratować sytuację i proponuję spacer. Na nim jednak jest jeszcze gorzej, na dodatek poświęcam go na rzecz ćwiczeń, bo wydaje mi się, że tak będzie lepiej, ale zostaję z niczym. Ani ćwiczeń, ani dobrego humoru. Wracam więc do domu podminowana i stwierdzam, że przynajmniej ugotuję obiad, czy coś w stylu. Bo przecież może jestem głodna i to dlatego świat dzisiaj wygląda tak strasznie.

Kładę coś w zlewie i jednocześnie pęka szklanka, która tam leży. Nie chce mi się nawet tłumaczyć, że nie tknęłam jej palcem. Leży, rozbita, dobrze, że to nie lustro, oszczędziłam sobie przynajmniej siedmiu lat nieszczęść.  Wylewam wrzątek, bo próbuję odcedzić to, co teoretycznie miało być obiadem i nie trafiam. Prawie oblewam się gorącą wodą, ale w ostatniej chwili odskakuję. Teraz we wrzątku pływa podłoga i połowa szafki.

Rany boskie, trzymajcie mnie, bo zwariuję.

Ale mówię sobie – dobra, to nic. Pokroję mięso. Zaczynam, ale już upada mi na podłogę. Kiedy się schylam, leci cebula. Na dywan. Nie wiem, czy kiedyś wygrzebywaliście pokrojoną cebulę z dywanu, ja owszem, właśnie dzisiaj i powiem wam tylko, że kompletnie nic przyjemnego.

Żyje się dalej, tłumaczę sobie, to wszystko seria niefortunnych przypadków. Tylko coś trochę ich za dużo.

Potem dwie godziny mijają bez żadnych dziwnych wydarzeń, więc albo już przeszło, albo to dlatego, że absolutnie ani przez chwilę nie ruszyłam się z kanapy. I chyba to ostatnie było wytłumaczeniem, bo gdy wstaję, od razu dostaję kolejnego niemiłego maila. Przeklinam pod nosem i nawet nie mrugnę, a po raz kolejny się kłócę. Oczywiście o pierdołę.

Już mam dosyć. Przez chwilę myślę o skoczeniu z balkonu, jednak przypominam sobie, że to nic nie da, bo mieszkam na pierwszym piętrze. Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam, nawet zabić się nie można w tym cholernym domu.

Siedzę teraz na kanapie i już nigdzie się dzisiaj nie ruszam. To niebezpieczne.

Byle do jutra.


Dlaczego mam gdzieś jak wyglądasz

$
0
0

Ludzie są jak ciastka, które czasami robię. Kompletnie różni.  Bo widzicie, ciastka nigdy nie wychodzą mi takie same. Są takie, które są duże i okrągłe oraz takie, które są małe i cienkie jak papier.  Jedne mają więcej nadzienia, a drugie nie mają go wcale. Są ciastka podpieczone i ciastka trochę surowe. Tak jak ludzie: są osoby otyłe i szczupłe, z włosami i bez włosów, z nogami owłosionymi jak yeti i takimi wydepilowanymi wobec obecnych standardów.

A najlepsze jest w tym wszystkim to, że ja mam to kompletnie gdzieś.

Nie dbam o to, jak wyglądasz. Serio.

To, czy jesteś gruby, chudy, umięśniony, cherlawy – mam to gdzieś. Średnio mnie rusza, czy masz potężną nadwagę i wcisnęłaś się w leginsy dwa rozmiary za małe. Ktoś mógłby powiedzieć, że mu się ten widok nie podoba, ale wiesz, co ja myślę? Jak ci wygodnie, to je noś. Do woli. Tak samo, jak noś sobie głęboki dekolt i świeć piersiami na prawo i lewo. Twój biust, twoje prawo. Nic mi do tego.

Mam naprawdę głęboko w poważaniu, czy masz idealną cerę, taką jak z reklamy kosmetyków, czy może masz pryszcza na pryszczu. Wisi mi to, czy masz zeza,  maskę z podkładu albo przerażającą niedowagę, a ktoś za tobą woła „kościotrup”. Na mnie to nie będzie robić wrażenia, bo wychodzę z założenia, że nie zajmuję się pierdołami.

A pierdołą są dla mnie czyjeś niedoskonałości. Wiesz, dlaczego? Bo sama mam pełno swoich. Czemu więc miałabym zwracać uwagę na twoje? Zresztą, kiedy się poznamy, to to wszystko, cała ta otoczka, twoja buzia, twoja figura – przestaje mieć znaczenie, bo otwierasz usta i od tego momentu liczy się to, co powiesz.

CZY WYGLĄD MA ZNACZENIE?

Ludzie mówią, że wygląd ma znaczenie. I wiesz co?

Ma.

Ma w momencie, kiedy szukam kogoś atrakcyjnego dla siebie. Fizycznie. Wtedy rzeczywiście wygląd ma znaczenie, bo może mi się nie podobają blondyni, albo wolę wysportowanych mężczyzn. Nie będę udawać, że pociągają mnie rudzi, skoro wcale tak nie jest. Rozumiesz?

Ale jeśli poznaję cię w jakimkolwiek innym kontekście – czyli nie oceniam cię jako potencjalnego partnera – to, jak wyglądasz, jest dla mnie największą możliwą pierdołą na tym świecie. Gruby, chudy, łysy, z zakolami, bez makijażu – naprawdę, szczerze jest mi to obojętne.

Liczy się to, czy jesteś dla mnie miły, czy też nie. Czy masz serce po właściwej stronie, czy może różnimy się ze swoimi priorytetami i się nigdy nie dogadamy. Możesz wyglądać jak milion dolarów, ale jeśli za tym pięknem nie idzie coś, co masz w środku – piękna buzia nic tutaj nie zmieni. To nie z twoim ciałem chcę gadać, a z tobą.

Wolę zwracać uwagę na to, co masz w sobie. I wcale nie mówię tu o nerkach, żołądku albo płucach.

Zresztą, nie mam nawet na takie  ocenianie czasu. Jak bardzo musiałoby mi się nudzić, żebym zaczęła oceniać, czy pasujesz do jakichś wzorców, czy nie? Jak dużo czasu musiałabym mieć, aby analizować, czy pasują ci te obcisłe leginsy, czy może źle w nich wyglądasz? To nie mój interes. Czy masz na sobie coś brzydkiego, czy nie – w moim życiu to niczego nie zmieni.

Ocenianie ludzi po wyglądzie jest słabe. Zwyczajnie. Jest powierzchowne, płytkie i całkowicie niewłaściwe, bo wygląd nie opowiada historii człowieka. Nie wiesz o nim nic, oceniając to, czy ma ładne włosy i spodnie za trzy stówy. Nie wiesz, czy na pewno jest gruby, bo „dużo je”, albo czy jest chudy, bo, jak ty twierdzisz „choruje na anoreksję” czy po prostu ma taką urodę i tyle.

Może ten ktoś ma trądzik i z nim walczy od lat. To, że go ma, wcale nie znaczy, że ignoruje ten problem. Może ktoś ma nadwagę i – uwaga, szok! – czuje się z nią DOBRZE. * Może ktoś się ubiera na odwal, bo po prostu nie przywiązuje wagi do czegoś takiego jak ubrania. Ma pełne prawo.

Nie wiesz tego, oceniając go powierzchownie.

*Nie mówię tu o kwestii zdrowia, tylko wyglądu.

ŚWIAT ZWARIOWAŁ

Ale mimo tego, gdzieś tam na świecie jest przyzwolenie na to, żeby właśnie tak oceniać ludzi. Nikt nie widzi problemu w tym, żeby wrzucać zdjęcia gwiazd w bikini i chamsko komentować ich krągłości. Nikt nie dostrzega niczego złego w  tym, żeby napisać jakąś kąśliwą uwagę pod czyimś zdjęciem. Do każdego można się doczepić, więc ludzie to robią. Dają sobie prawo do postrzegania wszystkiego płytko, przez pryzmat tego, czy ktoś walnął sobie modną fryzurę albo odpowiedni makijaż. Czy ma gładkie uda, czy może jest cały w rozstępach.

Tak, jakby to cokolwiek zmieniało. A nie zmienia.

Bo ten cellulit, zmarszczki, wady, niedoskonałości czy ułomności nie czynią cię gorszym człowiekiem. W ogóle.  Tak samo, jak piękna aparycja nie czyni cię kimś wielkim. Opakowanie może być ładne i rzeczywiście może zwracać uwagę innych, a nawet powodować ich podziw, ale koniec końców to wszystko i tak zniknie, a zostanie to, co masz w sobie.

Brzmi sztampowo? Może. Ale jest cholernie prawdziwe.

POWIEM CI COŚ

Łatwo się zagubić, kiedy wszyscy trąbią o tym, jak należy wyglądać, ile należy ważyć, jakie włosy należy nosić i co najlepiej zakładać na grzbiet. Każdy temu ulega i każdy chce wyglądać jak najlepiej – to naturalne. Ja też. Zwracamy uwagę na to, bo niesamowicie mocno pragniemy akceptacji i  uznania. Każdy lubi komplementy i spojrzenia zainteresowania ze strony innych. Proste.

Ale zanim następnym razem przejdziesz ulicą, chciałabym, żebyś wiedział dwie rzeczy.

Po pierwsze, skoro ty chcesz i możesz być sobą, to pozwól na to innym. Nawet, jeśli ich bycie sobą to za małe buty, dziwna fryzura albo niedoskonałości na ciele. To, jak wygląda ktoś inny, nie ma ŻADNEGO wpływu na twoje życie. Więc po co zwracasz na to taką uwagę? Każdy ma prawo wyglądać tak, jak chce, nawet, jeśli według ciebie to uderza w twoje poczucie estetyki. Bo wiesz co? Może komuś nie podoba się twój wygląd. Życie.

I po drugie i najważniejsze: nieważne co mówią – jesteś piękny. Dlatego, że jesteś sobą.

A to znaczy, że nie ma drugiej takiej samej osoby na tym świecie.

Nie musisz mi mówić, że jestem super

$
0
0

Czekam z bijącym sercem. Dosłownie czuję, jak wali, obijając się o moją klatkę. Szumi mi w uszach, w ręce mi zimno, a w głowie mam milion biegnących myśli. Po co mu to pokazałaś?, przecież to jest beznadziejne, jestem do niczego, tak mi wstyd, że to zrobiłam. Spoglądam na niego i widzę, że już kończy czytać. Podnosi wzrok znad kartki.

– To jest całkiem dobre – mówi, uśmiechając się lekko. Serce przestaje mi walić, szumu już nie słyszę i wiem tylko jedno: dzisiaj wydaje mi się, że jestem fajna.

Smutne jedynie jest to, że pomyślałam tak tylko dlatego, że on mi tak powiedział.

Lubimy być głaskani po głowie. Uwielbiamy słyszeć, że coś nam się udało, że jest w porządku, że należą nam się najszczersze gratulacje i fajerwerki. To nas utwierdza w przekonaniu, że to, co robimy, jest czegoś warte. I w sumie nic w tym dziwnego: niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie lubi słyszeć o sobie miłych rzeczy.

Kłopot pojawia się wtedy, kiedy bez słów innych ludzi kompletnie nie potrafimy siebie docenić.

ZAAKCEPTUJ MNIE

Zosia jest utalentowaną tłumaczką. Chociaż ma dopiero dwadzieścia kilka lat, już dorabia sobie przyjmując zlecenia od różnych ludzi. Pewnego dnia widzi ogłoszenie o pracę w znanej Wielkiej Firmie i bez zastanowienia wysyła swoje próbki tekstów. Do rekrutacji zgłasza się prawie tysiąc osób, większość bardziej doświadczonych niż Zosia. Kilka dni później dziewczyna dostaje wiadomość: przyjęli ją.

Dzwoni do mamy i prawie znosi jajko, próbując jak najszybciej opowiedzieć, czego właśnie dokonała. Mama słucha, nie przerywa, po czym, gdy Zosia kończy, komentuje tylko jednym zdaniem:

– E tam, pewnie cię wzięli, żebyś parzyła kawę.

Zosia kończąc rozmowę z mamą czuła się jak balonik. Nadmuchany balonik, którego ktoś właśnie przebił ostrą szpilką. Praca w Wielkiej Firmie nie wydawała się już szczytem marzeń, a kiedy Zosia pomyślała dłużej o rekrutacji, to stwierdziła, że pewnie tylko ona się zgłosiła. Albo po prostu miała szczęście.

To już nie było COŚ. To było zwykłe, przeciętne „e tam” od mamy.

POWIEDZ MI, ŻE JESTEM FAJNY

photo-1429371527702-1bfdc0eeea7d

Niektórzy całe życie szukają akceptacji.

Cokolwiek robią i jakiejkolwiek rzeczy się tykają, ślepo szukają kogoś, kto potwierdzi, że nie są tacy źli, jak myślą. Potrzebują słów drugiej osoby i spojrzenia pełnego uznania, bo inaczej czują się nikim. Często są już tak zapatrzeni w to, aby usłyszeć od kogoś pochwałę, że kiedy tego braknie, zaczynają uważać, że coś robią nie tak.

Nawet, jeśli osiągają niesamowite sukcesy – nie widzą tego. Są prawie jak ślepi, którzy zaczynają zauważać, że rzeczywiście coś im się udało, dopiero kiedy ktoś ich za to pochwali. Dopóki nie przyjdzie ktoś i nie powie im głośno i wyraźnie, że mu się to podoba i że robią coś niesamowitego, nigdy nie będą tak uważać. Będą ciągle myśleli, że są zwyczajnymi, szarymi ludźmi, którym się coś udaje, bo mają farta. Tylko tyle.

Próżność czy skromność? Nic z tych rzeczy. Oni po prostu, zwyczajnie w siebie nie wierzą.

NIEPOTRZEBNI CI LUDZIE

To jest przerażające.

Naprawdę, przerażające jest to, że ludzie nie wierzą w siebie aż tak. Niesamowite, że aby uznać, że robimy coś dobrze, potrzebujemy do tego aprobaty kogoś innego – a najlepiej kilku osób. Tak, jakby to inni ludzie nadawali nam wartość. Tak, jakby nasze sukcesy się nie liczyły, jeśli nikt nie patrzy. I jeśli nie mówi, że jest w porządku.

To bzdura. Musimy w końcu zrozumieć, że to my mamy być zadowoleni i dumni. Musimy w końcu nauczyć się doceniać własną wartość i wiedzieć, że nie jesteśmy byle kim. Jesteśmy kimś – sobą i to co robimy, ma znaczenie. Nawet, jeżeli twoja mama mówi, że nie ma.

Czas przestać się uzależniać od zdań innych ludzi i pytania się całego świata o zdanie, bo dopóki sam nie zrozumiesz, że zrobiłeś coś fajnego, to nigdy nie będzie dla ciebie wystarczająco fajne. Proste.

Próbujemy nadgonić za jakimiś wzorcami i wymaganiami, zamiast skupić się na tym, co sprawia nam radość. Patrzymy na siebie za surowo. Bo gdyby ktoś inny zrobił to co my, to w naszych oczach osiągnąłby sukces. Ale że nam się udało, to w takim razie to nie mogło być takie trudne… zwyczajna rzecz, nie? No właśnie, że nie.

Wiecznie szukamy potwierdzenia w innych, że jesteśmy w porządku. Rany boskie, ludzie, powinniśmy sami to wiedzieć!

Powinniśmy patrzeć w lustro i mówić: ale dzisiaj dołożyłem do pieca! Dałem popalić! Jestem z siebie dumny!

Ale tego nie robimy. A szkoda.

Bo co z tego, że ktoś nas akceptuje, skoro my nie akceptujemy siebie?

Zapraszam na mój kanał na YT: KLIK

Moje sposoby na motywację: co mnie motywuje i inspiruje?

$
0
0

Wszyscy tego szukamy.  Tego jakiegoś kopnięcia w tyłek, które sprawi, że pofruniemy jak bociany do Egiptu w ucieczce przed zimą.  Albo, ewentualnie, że wystartujemy jak Bolt na mistrzostwach – szybko i prosto do mety. Szukamy nagłego olśnienia, a właściwie to po prostu motywacji i inspiracji  – do pracy, do ćwiczeń, do życia i do spełniania własnych celów.

Więc ja Wam dzisiaj pokażę jak się motywuję.

Z motywacją jest trochę jak z gustami – każdemu podoba się coś innego. Jednych motywują pochwały, innych – czyjeś sukcesy. Każdy człowiek ma swoje źródło motywacji ,a jeśli go nie ma, to musi je po prostu dopiero znaleźć.

Mam to szczęście, że jestem osobą, którą niesamowicie łatwo zmotywować. Szybko się zapalam do różnych pomysłów (czasami aż ze słomianym zapałem), piekielnie prosto jest mnie przekonać do jakiejś idei i błyskawicznie wyobrażam już sobie jak spełniamy jakiś cel. Tak już mam.  Jest jednak kilka rzeczy, które inspirują mnie szczególnie mocno i które sprawiają, że przebieram nogami w miejscu, żeby rzucić się do pracy.

1. ODPOWIEDNI PORANEK

Warto mieć swój rytuał – to pozwala trzymać nie tylko czas w ryzach, ale też samego siebie. Mając ustalony schemat poranka łatwo możecie wykonywać odpowiednie zadania i robić wszystko szybciej i bardziej efektywnie.  Ja zaczynam dzień od biegania – mam już gotowy strój przy łóżku, wstaję, myję zęby, piję trochę wody, zakładam ubranie i wychodzę. To też doskonała opcja dla ludzi, którym nigdy się nie chce ćwiczyć – trenujecie zanim wasz mózg się obudzi. :)

Wracam z biegania, biorę szybki prysznic, robię sobie śniadanie i przy śniadaniu zaczynam pracować. Spisuję, co mam dzisiaj zrobić i biorę się do roboty. Trening mnie skutecznie pobudza do działania i jeśli macie taką możliwość, to ćwiczcie rano.

Sporo osób ma jednak rano szkołę i pracę. Co wtedy? Ja w takich przypadkach też miałam ustalony harmonogram poranka, dzięki temu szybko się zbierałam i miałam jeszcze sporo czasu na dobudzenie się.

Jeżeli nie musicie wstawać rano – i tak próbujcie. To niesamowicie wydłuża dzień i sprawia, że naprawdę, realnie macie więcej czasu. Jeśli nie wierzycie,  spróbujcie parę razy, a sami się przekonacie.

2. MIEJSCA W INTERNECIE

C__Data_Users_DefApps_AppData_INTERNETEXPLORER_Temp_Saved Images_desk-home-office-iphone-287-525x350

Mam takie miejsca w sieci, które w ciągu kilku minut potrafią mnie zainspirować i sprawić, żeby mi się chciało. Zależnie od tego do czego muszę się zmotywować, klikam odpowiedni przycisk i wpisuję konkretny adres.

#1

Jeżeli chcę się zmotywować do ćwiczeń lub zdrowego odżywiania, odwiedzam blogi na serwisie tumblr. Można tam znaleźć pełno zdjęć, a jeśli jeszcze zaczniemy śledzić odpowiednie blogi (związane z ćwiczeniami i zdrowiem) to nasza tablica powiadomień jest zasypana motywującymi zdjęciami. Na moim drugim blogu czasami słyszę, że moich czytelniczek nie motywują „fit dziewczyny” – mnie jak najbardziej! Tak samo, jak zdjęcia pięknych posiłków. Takie rzeczy sprawiają, że sama nabieram ochoty na ruch czy smaczny, zdrowy obiad, mimo tego, że wcześniej mi się nie chciało.

#2

Drugim serwisem jest weheartit – to też „strona z ładnymi obrazkami”, które można przypinać do swoich kolekcji i podziwiać.  W przypadku weheartit jednak oprócz motywowania się do ćwiczeń, konto służy mi do znajdywania motywacji do pisania (jest sporo zdjęć z cytatami czy zdjęciami książek, notatników, długopisów, komputerów). Takie wizualne bodźce sprawiają, że myślę sobie „kurczę, rzeczywiście już dawno nie pisałam”. Wylogowuję się wtedy z sieci i siadam przed Wordem.

Nie jestem dziewczyną, która szczególnie długo siedzi przy szafie albo układaniu fryzury, ale mimo tego czasami przypinam sobie na weheartit stroje, które potem chcę sobie kupić/założyć czy zdjęcia fryzur, które chciałabym wypróbować.

#3

I miejsce, o którym wspominam dość często: pinterest. Tworzę tam tematyczne tablice i przypinam sobie ciekawe artykuły – najczęściej o pracy, rozwoju, blogowaniu. Tam też motywuję się do ruchu i jedzenia – przypinam ciekawe infografiki i poszerzam wiedzę. Pinterest jest niesamowicie niedocenianym źródłem inspiracji i motywacji – tam jest wszystko, wystarczy tylko poszukać! Z tej strony drukuję też sobie plannery, kalendarze, harmonogramy….

#4

Blogi. Najczęściej czytam anglojęzyczne, ale mam też kilka polskich blogów, które motywują mnie do działania. Do sprzątania na przykład skutecznie inspiruje Niebałaganka. :) Jeśli chodzi o blogi anglojęzyczne, to czytam głównie kobiety – freelancerki i blogi poświęcone takiej tematyce: CopybloggerA Little Opulent , JennyPurr , World of Wanderlust . Często wchodzę też na stronę MindBodyGreen – są tam artykuły o szczęściu i rozwoju, bardzo inspirujące.

#5

TED - platforma z inspirującymi, motywującymi i wartościowymi wystąpieniami różnych ludzi. Wiele filmów jest z polskimi napisami, więc język nie powinien być dla Was przeszkodą. TEDy są różne, mają naprawdę różnorodną tematykę, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Warto też poszperać w playlistach.

3. ODPOWIEDNIE KSIĄŻKI I FILMY

Nie tylko te typowo motywujące, ale też takie, które opowiadają historie ludzi o podobnych zainteresowaniach czy celach. Mnie więc inspirują najbardziej filmy, seriale i książki o dziennikarzach, o pisarzach – ludziach pióra. Dla osób, które interesują się podobnymi rzeczami – zerknijcie koniecznie na te dwie pozycje: Newsroom i Służące. Ludziom interesującym się dziennikarstwem polecam też książkę (a właściwie uważam za obowiązkową)  – Biblia dziennikarstwa.

Czytam więc powieści i poradniki dotyczące pisania, a także książki związane z aktywnością fizyczną i jedzeniem, bo to mnie po prostu interesuje. Warto udać się do biblioteki i poszukać książek na temat czegoś, co Was kręci, a do czego potrzebujecie motywacji. Pomaga.

Jeśli zaś chodzi o inspirację do życia, działania, pracy – tutaj przydadzą się typowe książki o działaniu. :) Takie jak na przykład Siła serca, którą recenzowałam, albo (w moim przypadku) książka Demi Lovato (Bądź swoją siłą) z tekstami na cały rok – takimi, które dają kopa do bycia sobą, realizowania się i spełniania swoich marzeń.

4. SUKCESY INNYCH

C__Data_Users_DefApps_AppData_INTERNETEXPLORER_Temp_Saved Images_blur-evening-sun-macbook-air-170-525x350

Trudno, żeby była sportsmenka nie dała tutaj takiego punktu. :) Nie da się ukryć, że tyle lat rywalizacji odcisnęło swoje piętno. Lubię słuchać o sukcesach innych, cieszę się z nich, ale jednocześnie czuję wtedy inspirację i motywację do własnego działania. Nie na zasadzie „chcę być lepsza„, a raczej „super! Jeśli jemu się udało, to ja też mogę spróbować!”.

Obserwuję profile społecznościowe osób, które lubię. Które odnoszą sukcesy i działają w podobnych branżach… chociaż jak to przemyślę to nie, niekoniecznie. :) Warto otaczać się takimi pozytywnymi, ambitnymi osobami, bo łatwiej wtedy o kopa w tyłek dla samego siebie.

5. SPISANE OBIETNICE

Bardzo ważne: jeśli mam jakieś marzenia i cele – spisuję je. Dzięki temu ze zwykłych myśli zamieniają się w coś realnego, coś możliwego do spełnienia. Cele na cały rok mam zapisane w kalendarzu, cele na najbliższe miesiące – na tablicy koło biurka. Pamiętam o tym, do czego dążę i staram się jak najczęściej robić coś w tym kierunku.

Polecam zrobienie bucket list – to też jest świetny sposób na spełnianie swoich marzeń.

Jeśli macie jakieś największe marzenia, które koniecznie chcecie spełnić, możecie się motywować, dorabiając do nich „pasek postępów” i dzieląc je na etapy – tak będzie dużo, dużo łatwiej!

6. ORGANIZACJA

Ludzie dzielą się na tych, którzy uwielbiają organizację i na tych, którzy ich krytykują i ciągle wołają, że ważniejsza jest spontaniczność. Ja próbuję to jakoś wypośrodkować – uważam, że w pracy i w zajęciach „poważnych” organizacja czasu jest konieczna – chociażby po to, by więcej rzeczy zrobić – ale w życiu ogólnie już niekoniecznie. Organizuję więc rzeczy związane z pracą, wpisuję w „plan dnia” mój trening, naukę, obowiązki, ale zostawiam sporo miejsca na spontaniczne decyzje i zwyczajny luz. Ważne, żeby czasami pamiętać o tym, że zdrowo jest przełożyć jakąś rzecz i zrobić coś zaplanowanego kiedy indziej, jeśli mamy fajną okazję na spotkanie się z kimś, wyluzowanie i tak dalej.

Jak wszędzie – złoty środek. To tak bardzo się sprawdza, że aż nudno to cały czas powtarzać.

Jeśli chcecie jeszcze poczytać o mojej organizacji, to tutaj piszę o tym, jak wygląda mój dzień, a tutaj  – o tym, jakie mam sposoby na organizację mojego czasu.

To jest właśnie sześć rzeczy, które motywują mnie do działania i sprawiają, że chce mi się działać. Ponieważ tak jak mówiłam – każdego motywuje coś innego, chętnie dowiem się, co was inspiruje i co wam daje kopniaka w tyłek. :)

PS Jeśli post ma błędy, wybaczcie. Publikuję w pośpiechu.

Czy musisz tak ciągle jęczeć?

$
0
0

Oficjalnie mam tego wszystkiego dosyć. Miarka się przebrała. Nie chce mi się już słuchać tego całego steku bzdur, który słyszę każdego dnia.

Wszędzie to samo.

Na blogach – wieczne jęczenie na to, jacy ludzie są tragiczni, brzydcy, źle pachnący, jakie to błędy popełniają kobiety, co złego robią mężczyźni i jakie to statusy na facebooku nie są wieśniackie. W wiadomościach o tym, że społeczeństwo jest leniwe, rząd nieudolny i jak bardzo tak ogólnie cały świat jest do kitu. W internecie – milion artykułów na temat generacji Y, Z i jakiejś tam jeszcze, a jak chwilę poczekam, to pewnie autorzy dojdą do całego alfabetu. U ludzi i znajomych – niekończące się gadanie o życiu, które – jak się pewnie domyślacie – jest beznadziejne i bardziej przeznaczone do pośladków niż papier toaletowy.

Chora się już robię, jak tego słucham. Zwyczajnie mi się nie chce.

Nie chce mi się po raz kolejny czytać, jakie moje pokolenie jest tragiczne. Śmiać mi się chce, że dziennikarze, nudząc się chyba i próbując nabić wierszówkę wymyślają kolejne teorie, dla których jesteśmy tak okropną młodzieżą… pardon, teraz się mówi: młodymi dorosłymi.

Bo mieliśmy za dobrze, bo już nie było komuny, bo w sklepie było wszystko. Czytam, że podobno wszyscy chcą spać u mamusi do trzydziestki, są roszczeniowi, głupi, nieporadni i zakochani w komputerach.  Naprawdę mnie to już nudzi, kiedy po raz trzeci w miesiącu widzę artykuł mówiący o tym, jaka jestem beznadziejna, bo jestem z pokolenia, które urodziło się 1993 roku. Sorry, jakbym miała wybór, to wybrałabym jakiś inny, bardziej epicki rok. Przynajmniej tekstów by o mnie nie było. Tak jednak jakoś wyszło, że się pchałam tą głową na świat i mama nic nie mogła na to poradzić.

Niedobrze mi już od ludzi, którzy powinni świecić się jak neony od swojej toksyczności. Od osób, które przychodzą do szczęśliwych jednostek i zaczynają robić wszystko, żeby popsuć im humor. Mam chyba na nich alergię, bo jak tylko ich słyszę, źle się czuję. Oplatają nas jak huba albo jemioła i próbują za wszelką cenę zdusić entuzjazm, radość czy bycie po prostu wesołym. Bo przecież im jest tak źle i strasznie.

Uśmiechanie się bez wygranej w totka to chyba już grzech. A tak mi się przynajmniej czasami wydaje.

NO, ALE JA NIE MOGĘ…

Dosyć mam osób, które tylko jęczą. Mówisz takim: jak ci nie pasuje, to coś zmień, a oni na to: ale nie mam teraz jak, ale próbowałem, ale mi się nie chce, ale muszę poczekać… Nudne są już te wszystkie wymówki, tłumaczenie się pierdołami, mówienie, że się nie da. Słuchać już nie mogę o tym, że tylko wybrani mogą to i tamto, że trzeba mieć szczęście, los, karmę, fart, fuksa i czterolistną koniczynkę w portfelu.

Zawsze, kiedy napiszę jakiś tekst w stylu „hej, dawajcie, róbmy coś z naszym życiem” przyczołga się jakiś ktoś, kto mi zacznie truć tyłek, że nie wszyscy mają szczęście, że on ma na utrzymaniu dwójkę dzieci, chorą babcię, stara się o pracę od trzech lat albo nie może żyć w takim okropnym kraju. Tyle, że ja nigdzie nie mówię, że wszyscy zaczynamy z tej samej linii startu! Każdy ma swoje problemy, jeden ma lepiej, drugi ma gorzej – takie jest życie i jak masz z tego powodu pretensje, to słyszałam, że Ten Na Górze przyjmuje reklamacje, trzeba złożyć w dowolnym kościele/cerkwi/meczecie lub innym miejscu modlitwy.

Tu nawet tak naprawdę nie chodzi o to, żeby zdobywać wielkie góry i niesamowite szczyty, ale żeby, cholera, chociaż spróbować.  Żeby się chciało. Gdzie się podziała wola walki? Chęci? Jakiekolwiek? Gdzie się podziało kombinowanie i ta mała, niby niepozorna myśl: że może, jak mi się nie udaje, to spróbuję inaczej, zamiast zwalać winę na cały świat wokół?

Rany boskie. Ręce opadają.

Gdybyśmy cofnęli się w czasie, pierwszego dnia takich ludzi zjadłby jakiś tygrys, bo zamiast kombinować gdzie się schować, zaczęliby się między sobą licytować kto ma gorszy dzień i dlaczego nie mogą iść do jaskini (bo właśnie mają chorą babcię, dwójkę dzieci, kredyt w krowach i złe samopoczucie. Zamiast zastanawiać się, jak przetransportować babcię razem z nimi, wymyślają kolejne powody, dla których akurat oni nie mogą).

ŁATWO CI MÓWIĆ

Rzadko się wkurzam, ale teraz już naprawdę mnie to wyprowadza z równowagi. Do tego stopnia, że nie chce mi się tego słuchać. Że nie mam ochoty przebywać z ludźmi, którzy nic, tylko jęczą, jak to mają przekichane w życiu.

A zdanie, którym najszybciej można mnie rozjuszyć? „Łatwo ci mówić!”

Łatwo mi mówić, bo co? Bo miałam szczęście? Do czego? Dlaczego akurat mi łatwo jest mówić? Ludzie nic nie wiedzą o czyimś życiu, rodzinie, chorobie, problemach a i tak skwitują wszystko „łatwo ci mówić”. „Łatwo ci mówić, miałaś coś tam.”.

Nie mogę uwierzyć, że jeszcze jakieś trzy lata temu sama byłam toksycznym człowiekiem – wystarczy, jak zerkniecie w archiwum. Wpisy typu „ludzie, którzy są głupi”, „x zachowań, które mnie denerwują” i tak dalej były na porządku dziennym. Jęczałam jak leci, marudziłam jak stara babcia na swoje gnaty, zamiast przymknąć się na chwilę i stosować złotą zasadę: miej to gdzieś. Dobrze, że tylko krowa nie zmienia zdania, a ja mam świadomość, że co było, tego się nie wymaże, ale z pewnością można to zmienić.

ZŁOTA ZASADA

Mało co mnie teraz denerwuje, bo zazwyczaj mam to gdzieś. Mam gdzieś, jak wyglądasz, mam gdzieś, czy ktoś wrzuca zdjęcie swojego dziecka nago na fejsa, mam gdzieś, czy moje pokolenie jest okropne. Mam to wszystko gdzieś, bo te rzeczy nie mają znaczenia. Nie są ważne. Nie sprawiają, że moje życie się zmienia. Zamiast tego całą energię przeznaczam na to, co mi się podoba, na rzeczy, które mnie rozwijają i na działanie, które sprawia mi przyjemność.

Ach, no i jeszcze na cieszenie się z małych, przyjemności, bo to sprawia, że cały dzień jest udany. Głupie przykłady tylko z dzisiaj:

1. Znalazłam dzisiaj lakier do paznokci w jednej z szuflad w łazience. Nowy. Ładny. Zapomniałam, że go kupiłam i cieszyłam się prawie tak, jakbym kupiła go właśnie dzisiaj, pierwszy raz. Zaraz sobie pomaluję nim paznokcie i będę się cieszyć, że mam nowy lakier.

2. Zawsze zimą i wiosną w kurtkach, które wyciągam z szafy znajduję złotówkę, którą wcześniej tam zostawiam. Zapominam o tym na kilka miesięcy i gdy ją znajduję, cieszę się, jakby to było wydarzenie roku. Dzisiaj znalazłam!

3. Zjadłam dzisiaj truskawki.

4. I pół bułki z Nutellą. Nutellą! Jem ją tak rzadko, że każde takie wydarzenie to kolejne święto.

Banalne, niektórzy pewnie powiedzą, że dziwne. A mnie to cieszyło.

PRZESTAŃ JUŻ JĘCZEĆ

Oficjalnie i stanowczo dzisiaj się odcinam. Przepraszam, ale ja nie mogę już tego słuchać. Nie mówię o tym, że mamy na prawo i lewo wypuszczać z ust tęczę i cieszyć się jak głupi do sera. Nie mówię też o tym, że nie wolno się smucić, że smutek jest zły albo że życie jest wspaniałe non stop, cały czas. Bo nie jest. Często kopie w dupę, dość boleśnie, że zostają siniaki. Czasami człowiek cierpi, ma swoje tragedie, nie chce mu się żyć. I to jest w porządku.

Za to na pewno nie w porządku jest uważanie, że życie jest takie cały czas. I że akurat ty, wybraniec losu, nic z tym nie możesz zrobić, bo cały świat jest taki kiepski, tragiczny i tandetny.

Jedna sprawa: to, jaki jest świat, zależy od tego, jak go postrzegasz.

Więc ja już dzisiaj jęczenia nie słucham. Odcinam się od tych wiecznie krytykujących artykułów, ponurych tekstów o moim pokoleniu i gadania ludzi, że oni nie mogą, bo coś tam, a marzenia są dla idiotów.

Wszystko siedzi w głowie.

#25 Piątek z Martą: jest cudownie!

$
0
0

Nie wierzę,że jest już maj. Jeszcze niedawno szykowałam się na zimową galę Bloga Roku, a dzisiaj już wrzucam pierwsze majowe linki i spoglądam na kwiaty kwitnące za oknem. Gotowi na wiosenny Piątek z Martą?

Mam mnóstwo energii!

Jestem teraz w krytycznym momencie – pisanie licencjatu, muszę też zacząć powoli dbać o zaliczenia na studiach, ale wreszcie mam do tego siły i ochotę, bo gdzieś tam, na końcu, widnieje wizja AWF-u, do której dążę z uśmiechem. Właśnie zaczyna się piąty miesiąc roku, a ja już wiem, że ten 2015 rok będzie NIESAMOWITY!

Kocham życie. I cieszę się, że mogę to powiedzieć. Biorę na siebie dużo rzeczy, ale czuję się przy tym jak ryba w wodzie. Teraz mała dygresja, możecie spokojnie ominąć – odkryłam też ostatnio, co mnie dręczyło od prawie roku i dzięki temu czuję się teraz w stu procentach spełniona i szczęśliwa. Po zakończeniu trenowania mimo tego, że ciągle ćwiczyłam i starałam się być Codziennie Fit, czułam brak satysfakcji. Jakoś… dziwnie się czułam z tym wszystkim, ciągle powtarzałam, że fitnessowe trening to nie to samo co lekka i że brakuje mi tego wszystkiego.

I wreszcie rozwiązałam ten problem! Nie dawały mi satysfakcji, bo nie męczyły mnie tak, jak mogłyby mnie męczyć. Teraz ćwiczę dużo ciężej, czasami dwa razy dziennie i wreszcie tęsknota za lekką zaczyna blednąć. :) :) :)

Dziękuję za Waszą aktywność na blogu – jak zauważyliście, staram się teraz regularnie odpisywać na wszystkie komentarze, a wtedy jest ich jeszcze więcej :) Dziękuję!

Na moim kanale mówiłam o moich ulubionych książkach z dzieciństwa:

Oraz o mojej szkole – między innymi o pierwszym chłopaku, problemach i czasach licealnych:

Było też nawet o kotach, ale w towarzystwie niesamowicie irytującego wiatru!

Po głowie chodzi mi ciekawy wpis, może uda mi się go ubrać w słowa i wrzucić w niedzielę. Zobaczymy :)

CIEKAWE LINKI

Przerażająco żenująca wiedza Polaków o znaku SS. Głupio mi się zrobiło, jak to oglądałam. Za nas wszystkich. – KLIK
Facet, który zaśpiewał 70 piosenek Beyonce w 4 minuty (niesamowite) - KLIK
Księżniczka w kaloszach – blog folksterski. Pierwszy raz o takim słyszałam i muszę przyznać, że to bardzo oryginalne, bardzo fajne miejsce w sieci – KLIK
Ilustracje, które doskonale pokazują, jak naprawdę wygląda miłośćKLIK
Ania radzi jak zmotywować się do pisania licencjatu, magisterki lub innej pracy dyplomowej – KLIK
Asia ma to do siebie, że przypadkiem spotyka ludzi. Dziwnych ludzi. Albo, ewentualnie mnie w toalecie. W Każdym razie, tu opisała swoje najlepsze przygody, o dziwo, zazwyczaj z dresami w roli głównej - KLIK
7 problemów, z którymi muszą się zmagać ambitne dziewczyny [ENG]- KLIK

BLOGI CZYTELNIKÓW:

Jeżeli chcesz, żeby Twój blog się tutaj znalazł – wyślij mi maila na kontakt@martapisze.pl z adresem bloga, w tytule wpisz #PiątekzMartą. Wiem, jak ciężko zdobyć pierwszych czytelników, więc bardzo chętnie polecę Wasze blogi.

Przygody mola książkowego – KLIK

Katarzynowa – KLIK

Bookie & Cookie – KLIK

Kosmetologanoga - KLIK

Active & healthy lifestyle  -KLIK

Andra’s lifestyle – KLIK

Racjonalnie i dietetycznie – KLIK

NA MOIM BLOGU:

Czy musisz tak ciągle jęczeć?

Moje sposoby na motywację: co mnie motywuje i inspiruje?

Nie musisz mi mówić, że jestem super

Dlaczego mam gdzieś, jak wyglądasz

Seria niefortunnych przypadków, czyli jak to jest mieć pecha

DO POSŁUCHANIA:

Mój gust muzyczny możecie sprawdzić tu: KLIK. Można zapraszać do znajomych, przyjmuję wszystkich :)

A gust czytelniczy tu: KLIK.

Właśnie się zorientowałam, że zaraz matury. Do tej piosenki tańczyłam na studniówce: :)

DO POCZYTANIA:

Skończyłam ostatnio czytać Delirium.  Wyobraźcie sobie świat, w którym miłość to choroba, którą się leczy – operacją w wieku osiemnastu lat. Wyobraźcie sobie ziemię bez miłości, a właściwie z jej zakazem (bo przecież to niebezpieczna, zakaźna choroba) i wyobraźcie sobie główną bohaterkę, która pakuje się w kłopoty.


Bardzo wciągająca powieść, przeczytałam strasznie szybko. :)

Życzę Wam udanej majówki i fajnego odpoczynku! 

5 minut przed maturą – co robić, by nie zwariować?

$
0
0

Stało się. Powoli wybija godzina, w której staniesz do walki, a twoją jedyną bronią będą dwie rzeczy: długopis i wiedza w głowie. No, i ewentualnie, dowód osobisty, którym możesz zrobić komuś krzywdę.

Niezależnie od tego, co ludzie mówią – matura to jest cholernie ważne wydarzenie w życiu każdego licealisty. Pierwszy duży egzamin – i to w dodatku przesądzający o tym, czy dostaniesz się na swoje wymarzone studia czy nie. Można się zestresować. Ba – masz prawo to zrobić i nikt cię nie będzie osądzał. Obiecuję.

Ja przed swoją maturą byłam kłębkiem nerwów. Dodajcie do tego fakt, że zamiast się uczyć, ostatnie dni spędziłam na stadionach – akurat matura zawsze koliduje z otwarciem sezonu lekkoatletycznego. Plus, dodatkowo, mój spokój zakłócał ciągle fakt, że zamiast się uczyć w ostatnich tygodniach, wszystkie wolne chwile spędzałam w wpatrywaniu się jak cielę w malowane wrota w mojego chłopaka. Miłość nie wybiera. Albo inaczej: miłość jest chamska i najczęściej cię uderza dokładnie przed maturą.

Dokładnie wiem jak to jest – niby się nie stresować, ale po raz trzeci sprawdzać, czy na pewno schowałeś długopis na zapas. Niby się nie denerwować, ale jednak piąty raz obczajać, czy na pewno twoja biała koszula jest wyprasowana.

Z perspektywy czasu matura to bzdura, ale dla trzecioklasisty jest to jedna z najważniejszych rzeczy na świecie. I ja to kompletnie rozumiem.

I właśnie dlatego mam dla was kilka rad.

1. WSTAŃ WCZEŚNIEJ

Przez całą maturę wstawałam skoro świt – i to wcale nie po to, żeby się uczyć! Wiem, że to wielkie wydarzenie w życiu licealisty, lepiej więc nastawić budzik trochę wcześniej i spokojnie się do tego przygotować. Ja zaczynałam dzień od założenia odpowiedniego stroju, pomalowania się, po czym robiłam sobie pożywne śniadanie (tu, tu i tu macie przepisy na zdrowe śniadanie) i spędzałam resztę czasu słuchając muzyki lub, ewentualnie, powtarzając sobie najważniejsze rzeczy. Dzięki temu, kiedy nadchodziła godzina wyjścia z domu nie biegałam w popłochu, nie szukałam długopisu ani dowodu, nie panikowałam – wszystko już miałam od dawna wyszykowane, więc zakładałam buty i po prostu wychodziłam. Pełen luz.

2. NIEZAWODNY SPOSÓB NA STRES

Tak jak mówiłam, strasznie przeżywałam maturę. Denerwowałam się, stresowałam, trzęsły mi się ręce i bolał mnie brzuch. Jeśli też tak samo przeżywasz egzamin dojrzałości – mam dla ciebie radę, która mi pomogła. Jak tylko będziesz mógł, leć do apteki po syrop z melisy – uspokaja, zrelaksuje cię i jednocześnie nie sprawi, że będziesz śpiący. Jeśli stresujesz się, a nie masz pod ręką apteki – w zwykłym sklepie poszukaj herbaty z melisy. Oba te preparaty możesz spokojnie pić przed maturą (około godziny) – nie powinny cię zamulić, a jednocześnie sprawią, że trochę wyluzujesz.

3. SKUP SIĘ NA NAJWAŻNIEJSZYM

Zależnie od tego, z czego masz konkretny egzamin, powtarzaj tylko najważniejsze rzeczy. Na przykład mając dzień przed maturę z matematyki – powtórz najważniejsze wzory. Dzień przed polskim – przeczytaj jeszcze raz streszczenia lektur, które znasz najmniej. Wiem, że większość poradników radzi całkowicie wyluzować ostatniego dnia, mi jednak bardziej pomagało powtarzanie tego, co najważniejsze.

Jeżeli masz jeszcze 2-3 dni przed egzaminem, przejrzyj arkusze maturalne z ostatnich 2-3 lat i zobacz, jakie pytania powtarzały się najczęściej. Spróbuj je rozwiązać lub zastanowić się, co mogą dać w tym roku. Np. jeśli z matematyki rok w rok powtarza się zadanie z konkretnego działu – powtórz je. Dla własnego świętego spokoju.

POLSKI  - przypomnienie sobie lektur, które najmniej znasz

MATEMATYKA, FIZYKA – powtórzenie najważniejszych wzorów i przypomnienie sobie, jaki jest schemat rozwiązywania ostatnich zadań (one zawsze mają konkretny schemat!)

HISTORIA – powtórzenie najważniejszych, najczęściej powtarzających się dat

WOS - przejrzenie arkusza i rozwiązanie jednego z nich

BIOLOGIA, GEOGRAFIA, CHEMIA- przejrzenie arkuszy, zorientowanie się, o co pytają najczęściej

ANGIELSKI, NIEMIECKI, INNY JĘZYK – powtórzenie typowych ćwiczeń, powtórzenie czasów i czasowników

4. NIC NIE WIESZ? TAK CI SIĘ TYLKO WYDAJE

Mimo tego, że uczyłam się regularnie, przeglądając arkusze maturalne kilka dni przed maturą, miałam w głowie tylko jedno zdanie: jestem w dupie. Wydawało mi się, że nic nie umiem i że kompletnie tracę grunt pod nogami, bo zaczynam panikować. To naturalne. Cały materiał wydaje się być ogromny i nie do ogarnięcia.

Jeżeli tak myślisz – mylisz się.

Przecież się uczyłeś. A nawet, jeśli nie – przecież chodziłeś na lekcje. Pamiętaj, że nie jesteś głupkiem, a mózg nie jest tylko tępym narzędziem. Możesz pamiętać rzeczy, o których nawet nie wiesz :) Kilka godzin przed snem zrezygnuj z nauki (chyba, że cię to uspokaja i relaksuje) i zajmij się czymś innym. Pograj ze mną w Simsy, zrób sobie herbatę, poczytaj książkę. Jeżeli nie możesz się uspokoić – wypij herbatę z melisy, idź na spacer. Martwienie się nic nie da, wkuwanie nowego materiału dzień przed – też nie. Jeśli już koniecznie chcesz się uczyć, powtarzaj to, co już umiesz.

5. NIE KAŻDY MUSI MIEĆ STUDIA

Najważniejsza rzecz. Niezdanie na studia, to wbrew pozorom, nie koniec świata. Jeśli mi nie wierzysz, przeczytaj te wpisy i komentarze pod nimi:

Mam 20 lat i nie lubię swoich studiów

Nie każdy musi mieć studia

STUDIA: oczekiwania vs. rzeczywistość

Dlaczego Twoje studia są bez sensu

Magister z Power Pointa, czyli dlaczego nie lubię swoich studiów

To, że za pierwszym razem nie dostaniesz się na wymarzone studia (lub nie chcesz iść na studia) to naprawdę nic wielkiego. Nie daj sobie wmówić, że nie zdanie matury to wielka tragedia życiowa, bo to nieprawda. Zdarza się. Co więcej – zdarza się nielicznym! Pamiętaj o terminach w sierpniu. Pamiętaj o tym, że prawdopodobieństwo, że nie zdasz z więcej niż jednego przedmiotu jest znikome.

6. PAMIĘTAJ, ŻE TO NIE KONIEC ŚWIATA

Uwaga, najważniejsze zdanie w tej notce: maturę da się poprawić.

Znam mnóstwo osób, które poprawiały swój egzamin dojrzałości. Bo brakowało im jednego punktu do dostania się na studia, bo zmieniły zdanie, bo coś poszło nie tak. To się zdarza i to nie jest żaden wstyd! Lepiej poprawić maturę i dostać się na swój kierunek, niż wybrać się na coś, na co nie chcesz iść.

7. KIEDY JUŻ SIEDZISZ W ŁAWCE

Kiedy już siedzisz w ławce i masz przed sobą egzamin maturalny, nie daj się stłamsić. Nie pozwól też, by stres tobą zawładnął. Wyobraź sobie, że jesteś w domu i rozwiązujesz próbny test. Przeczytaj każde zadanie dwa razy i zorientuj się, czy na pewno dobrze je rozumiesz. Czy wszystko jest jasne? Czy wszystko rozumiesz?  Jeżeli liczysz coś na maturze z przedmiotu ścisłego – gdy uzupełnisz cały arkusz, przelicz to jeszcze raz, bo czasami ze stresu można się walnąć na głupim mnożeniu czy nawet dodawaniu.

8. TO SPAKUJ DO TORBY

Jeśli nie chcesz, żeby cokolwiek na maturze cię zaskoczyło, spakuj do torby:

  • dodatkowy, nowy długopis
  • paczkę chusteczek
  • tabletki przeciwbólowe
  • węgiel w tabletkach (Różni ludzie różnie reagują na stres. Lepiej być przygotowanym.)
  • jeśli jesteś dziewczyną – koniecznie spakuj podpaskę

Upewnij się, że wziąłeś dowód osobisty. Najlepiej, jeśli spakujesz się dzień wcześniej.

9. KAŻDY Z NAS TO PRZEŻYŁ

Wiem, że wydaje Ci się, że jesteś niezwykły, bo właśnie zdajesz maturę i to niesamowicie trudne, ale pomyśl, ile pokoleń przed Tobą już to robiło i żyje. A nawet więcej – zdało! I co, czujesz się lepiej?

Jeżeli jesteś moim czytelnikiem i zdałeś maturę wcześniej – miej serce i napisz jakąś radę lub coś krzepiącego w komentarzu. Dobrze przecież wiemy, jak wygląda maturalny stres :)

#1 Pytający Poniedziałek

$
0
0

 Czy nie boisz się dorosłości?

Jeśli mam być szczera, dwadzieścia jeden lat to naprawdę durny wiek.

Człowiek stoi w rozkroku tak, że sam nie wie, czy jeszcze chwila i nagle zrobi szpagat (jednocześnie rozrywając się w pięciu miejscach) czy może jednak w końcu uda mu się podjąć prawdziwie męską decyzję i wreszcie zdecydować, w jakim obozie – młodzieży czy dorosłych – właśnie urzęduje.

Z jednej strony jest już dawno po osiemnastce, kupowanie alkoholu przestaje być przeżyciem wywołującym nagły wystrzał adrenaliny, a ciąża koleżanki nie jest już sensacją na połowę miasta.  Co więcej, świat zaczyna powoli podkreślać, że jesteś dorosły: musisz wypełniać pity, płacić rachunki, zacząć myśleć nad pracą i podejmować decyzje, nawet, jeśli polegają one tylko na zastanowieniu się, czy wolisz kupić pierogi w markecie, czy może spróbujesz, bardzo dorośle i odpowiedzialnie, sam sobie coś ugotować.

Z drugiej strony, ten sam świat dalej ma cię za gówniarza.

Jeżeli próbujesz robić „dorosłe” rzeczy  – tworzyć biznes, pracować, zarabiać na siebie, zakładać rodzinę, robić coś poważniejszego niż nauka, studia albo praca dorywcza, wszyscy na każdym kroku podkreślają, że jesteś małym szczylem. Że, ładnie parafrazując, w tyłku byłeś i guzik widziałeś. Z każdej strony parskają na ciebie z tekstami: „a co ty wiesz o życiu?”, „pożyjesz, to sam zobaczysz”, „tylko poczekaj, aż dorośniesz”, „kiedyś sam się przekonasz”.

Ale mimo tego dorosłość sama pcha się do twojego życia. Nagle dostajesz zaproszenie na ślub swojego chłopaka z podstawówki. Pewnego dnia dowiadujesz się, że twoja koleżanka będzie mamą. Innego razu orientujesz się, że twój dobry znajomy zamiast rzucić nałóg, wziął się za kolejny i powoli obserwujesz, jak marnieje w oczach.  Zaczynasz się zastanawiać, czy twój partner to osoba, z którą chciałbyś spędzić życie. Przyjaciele zaczynają się zmieniać, znajomi odchodzą, a zamiast nich przychodzą inni, problemy mają kompletnie odmienną rangę, a ty raz na jakiś czas dostajesz od życia konkretnego kopniaka, bo przecież dorośli nie mają taryfy ulgowej.

Ale najbardziej charakterystycznym momentem, w którym orientujesz się, że jesteś już dorosły jest chwila, w której orientujesz się, że nie zwrócisz się już ze swoim problemem do rodziców, bo najzwyczajniej w świecie nie chcesz ich martwić.

Więc odpowiadając na pytanie: nie, nie boję się dorosłości, a to dlatego, że nie wiedzieć kiedy nagle sama w nią wskoczyłam z impetem, a właściwie życie mnie do niej wepchnęło i nawet nie zapytało o zdanie. Może gdybym nad tym rozmyślała, to bym poczuła strach. Ale nie miałam czasu, bo zanim mrugnęłam okiem, już nagle przekroczyłam granicę i znalazłam się po drugiej stronie, stronie pitów, rachunków, „prawdziwych problemów”, oświadczających się kumpli, koleżanek z niemowlakami i ludzi, z którymi kiedyś lepiłam babki w piaskownicy, a którzy teraz mają rodziny, wpadają w szpony własnych nałogów albo robią zawrotną karierę.

Którzy po prostu dorośli. I szczerze, żadne z nas nie wie, kiedy to się, do cholery, stało.

Pytający Poniedziałek to nowa seria na blogu – Wy zadajecie pytania, a ja staram się jak najlepiej na nie odpowiedzieć. Pytania do kolejnej serii można zadawać w komentarzu pod tym postem.


Do diabła z poradnikami o związkach

$
0
0

Jeśli chodzi o związki, zawsze byłam do kitu.

Przy chłopakach, którzy mi się podobali, zawsze musiałam powiedzieć coś głupiego, upuścić coś, co właśnie trzymałam albo w inny sposób sprawić, żeby na zawsze zakopać się w strefie zostańmy-przyjaciółmi.  Moje próby flirtu zawsze wychodziły niezręcznie i osiągały apogeum żenady. Po każdym spotkaniu z kimś, do kogo czułam miętę, przeklinałam siebie w myślach i po czasie wymyślałam fajne teksty, które mogłam powiedzieć. Ale oczywiście, których nie powiedziałam. Bo zawsze zamiast tego musiałam palnąć jakąś głupotę.

Potem przeżyłam kilka mniej lub bardziej miłych rzeczy i zaczęłam sądzić, że miłość po uszy, wielkie uczucia i tego typu sprawy to ściema wyprodukowana tylko po to, żeby filmy z Ryanem Goslingiem i harlekiny na dworcu sprzedawały się lepiej.

A potem beznadziejnie się zakochałam i kompletnie zmieniłam zdanie. Bo wpadłam jak śliwka w kompot. Taki bez dna.

CAŁKIEM PRZECIĘTNE LOVE STORY

W filmach i książkach miłość nadchodzi niespodziewanie. Wali znienacka jak bandyta po zmroku, tylko, że zamiast torebki i portfela zabiera serce.  Ludzie się poznają przypadkiem, na ulicy i z dnia na dzień nie mogą bez siebie żyć, zachowując się jak dwie jemioły żerujące na sobie.

To był pierwszy punkt, który się u mnie nie zgadzał. Nie dostałam objawienia. Nie zderzyłam się z nim czołem, upuszczając książki na szkolnym korytarzu. Nie spotkałam go w autobusie, na ulicy, przez internet, podczas imprezy. On już po prostu był.

Siedział koło mnie na lekcjach i kłócił się zawzięcie ze mną o jakieś pierdoły, których nawet nie pamiętam. Nazywał mnie upartą krową, a ja w ramach zemsty, rysowałam mu, bardzo dorośle zresztą, męskie przyrodzenia w podręczniku. Spędzaliśmy wieczory obgadując ludzi przez Gadu-Gadu, którego nikt już dzisiaj nie pamięta i przerzucając się linkami ze śmiesznymi obrazkami. I nic, jak Boga kocham, nic nie wskazywało, że ten stan rzeczy się zmieni.

Do pewnego momentu.

 

Kiedyś po prostu przyszłam do szkoły i stwierdziłam, że lubię z nim siedzieć. Innego dnia doszło do mnie, że lubię brązowe włosy u chłopaków. Takie, jak on ma. Innym razem poczułam dziwne ukucie zazdrości, kiedy mówił o kimś innym i wtedy do mnie dotarło, że coś jest nie tak. I zanim się zorientowałam, wpadłam jak Alicja do dziury za królikiem.

I nie było odwrotu.

Starałam się hamować walące jak młot serce albo dziwnie radosny uśmiech na twarzy, kiedy dostałam smsa. Tak samo, jak starałam sobie tłumaczyć, że to normalne, że sprawdzam po raz pięćdziesiąty komórkę, bo on nie odpisuje. Może miał wypadek? Porwali go kosmici? Zjadł go niedźwiedź? Albo powiedziałam coś głupiego?

I wiecie, jak w sumie doszliśmy do tego, że chyba wychodzimy poza naszą strefę kumplowania się?

Nie było kwiatów. Romantycznych piosenek. Nie było żadnych znaków, gestów, sytuacji rodem z filmu romantycznego albo coś w tym stylu. Była za to rozmowa o głupotach i nawet nie pamiętam kiedy, znalazło się tam coś takiego:

– [coś tam, coś tam] wyobrażasz sobie, jakbyśmy mieli razem dziecko? Byłoby całkowicie pokręcone! – powiedziałam kiedyś po lekcji, pakując się do torby.

– Przynajmniej byłoby ładne. Jak jego mama. – wypalił bezmyślnie, podając mi podręcznik.

– Och.

Żadnego szalonego love story. A potem jakoś tak wyszło.

Minęło 3,5 roku.

A LUDZIE MÓWILI,  ŻE…

Jak już zostaliśmy parą, okazało się, że wszystko robimy nie tak.

Podobno miałam mu nie okazywać zbytnio uczuć, bo się zniechęci i sobie pójdzie. Skubany trwa do tej pory.

Zamieszkaliśmy razem szybko, chociaż wszyscy mówili, że tak nie można. Bo będziemy się kłócić, mnie zniechęcą jego brudne skarpety i po maksymalnie sześciu miesiącach rozstaniemy się z hukiem. Nic takiego się nie stało.

Nie siedzimy razem na domówkach, tylko rozdzielamy się i dołączamy do dwóch zupełnie innych grupek. Podobno powinniśmy trzymać się za rękę i manifestować nasz wspaniały związek, ale jakoś nam się nie chce. Poza tym – jeśli siedzimy osobno, to wracając do domu możemy przekazać sobie plotki z dwóch różnych źródeł. Biznes życia.

Nie mamy zbyt wielu wspólnych zdjęć, bo on nie lubi zdjęć. A ja nie lubię ludzi do czegokolwiek zmuszać.

I najlepsze: podobno miało nam przejść to całe zakochanie, motylki w brzuchu i uczucie bliskości. Mówili, że uderzy nas rutyna, kryzysy, kłótnie, ciche dni i inne tego typu rzeczy. No cóż – nie uderzyły. Albo inaczej: były słabsze niż to, co mamy razem.

WYRZUĆ PORADNIKI

I przez te prawie cztery lata związku z najlepszym przyjacielem, zrozumiałam jedną rzecz: jeśli chcesz mieć udany związek, czym prędzej wypieprz wszystkie poradniki za okno. Nie są nic warte. Śmiej się z instrukcji w kobiecych magazynach i kompletnie zignoruj rady życzliwych znajomych.

To nie działa.

Nie działa bawienie się w jakąś „niedostępną”. „Niezależną”. „Obojętną”. W wielkie podchody, nie odpisywanie, żeby sobie czasami nie pomyślał, że tęsknisz, albo dziwne zachowania tylko po to, żeby przypadkiem się nie wydało, że – uwaga! – go kochasz. Nie działa zastanawianie się  czy jak wszystkim parom coś pasuje, to wam też.  Wy to wy – a nie ktoś inny. Niby proste, a tyle osób o tym zapomina.

Miłość, wbrew pozorom, serialom i poradnikom, nie jest grą. Zadziwiające, że tyle osób o tym zapomina i próbuje tworzyć coś, co przypomina szachy lub warcaby.

Miłość jest po prostu uczuciem. Tylko i aż.

 

21 ciekawych rzeczy, które możesz zrobić w weekend

$
0
0

Często sobie obiecywałam, że zrobię coś w sobotę i niedzielę. Nagram filmy na zapas, napiszę pracę na zaliczenie, ruszę licencjat, obejrzę wreszcie film, który obiecuję sobie „zaliczyć” od dawna. I wszystko byłoby dobrze, gdybym tych obietnic dotrzymywała – ale tego nie robiłam. Nie wiem jak to się działo, że wstawałam rano, mrugałam okiem i już był niedzielny wieczór, a w najbliższych perspektywach – kolejny poniedziałek i kolejny tydzień, w trakcie którego i tak już ciężko było mi upchnąć jakiekolwiek nowe zajęcia.

W końcu wkurzyłam się, bo o ile odpoczynek uważam za ważny, o tyle lepiej się czuję odpoczywając produktywnie. Zwykłe nic nie robienie i zwyczajne nudzenie się sprawia, że moja motywacja z godziny na godzinę maleje, aż w końcu pod koniec niedzieli, zamiast czuć się pełna energii i gotowa do nowych wyzwań, jestem kompletnie wyzuta z entuzjazmu. Ostatnio więc powiedziałam sobie dość – prawie jak Chylińska w starej piosence- i spisałam listę rzeczy, które można zrobić w weekend i które są przyjemne, produktywne, motywujące i nastrajające pozytywnie.

Można? Można.

Mam nadzieję, że Wam się też przyda.

CO MOŻNA ROBIĆ W WEEKEND?

1. Stwórz swoje drzewo genealogiczne. Serio. Ludzie coraz mniej uwagi przywiązują rodzinie – a niesłusznie. Wygrzeb imiona swoich pradziadków, zadzwoń do ciotki i o coś się dopytaj, przyciśnij do muru mamę, niech opowie o czymś, czego jeszcze nie znasz.

2. Rusz tyłek i ogarnij swoje życie. Jeśli masz zaległości, warto wreszcie nad nimi usiąść. Właśnie teraz masz wolne godziny, które możesz przeznaczyć na coś, co i tak będziesz musiał zrobić. Czasami lepiej posiedzieć nad czymś w weekend i mieć to z głowy, niż potem robić wszystko na ostatnią chwilę.

3. Poczytaj fajne blogi. Na przykład mój. Albo obejrzyj mój kanał. A tak serio – blogi mogą być świetnym źródłem motywacji, inspiracji i znajdywania kolejnych fajnych rzeczy do roboty… lub do myślenia. Czemu więc nie pozwiedzasz blogosfery?

4. Poćwicz. Skoro w tygodniu ciągle nie masz czasu na ruch, rozprostuj kości w weekend. Możesz zacząć biegać – jak to zrobić przeczytasz tutaj, albo po prostu wykonać jakiś zestaw ćwiczeń. Przy ładnej pogodzie polecam trening na dworze – nic tak nie poprawia humoru i nie polepsza samopoczucia jak wysiłek na świeżym powietrzu. Może zajrzysz na Codziennie Fit?

5. Sięgnij wreszcie po książkę, którą chciałeś przeczytać. Wiem, że masz taką. To może być encyklopedia, „Lalka” albo „50 twarzy Greya” – nieważne. Ważne, żebyś wreszcie ruszył tyłek do księgarni lub biblioteki i wreszcie połknął te książki, o których ciągle myślicie. W tygodniu nie każdy potrafi tak się zorganizować, żeby znaleźć czas na czytanie, weekend więc jest odpowiednim rozwiązaniem. Wskazówka: jeśli jest ciepło, czytaj na dworze – połączysz przyjemne z pożytecznym – dotlenisz się, posiedzisz w otoczeniu przyrody, naładujesz witaminą D, a jeśli masz odrobinę szczęścia – nawet opalisz. Jeśli jest zimno, weź sobie koc, zrób herbatę z sokiem opatul się dobrze i jeśli masz kota, każ mu siedzieć na kolanach. Nie ma nic lepszego niż taka czytelnicza chwila dla siebie.

6. Nadrobić filmy lub seriale, które ciągle odkładasz na później.  UWAGA: to nie musi być zwykłe wydarzenie! Zamiast po prostu włączać wideo, zaproś swoją drugą połówkę albo znajomych i urządź prawdziwy maraton filmowy. Przygotuj popcorn, przegryzki, dużo poduszek i miejsca do siedzenia. Może zrobicie z tego tradycję? Tutaj seriale, które ja polecam.

7. Poczuj się jak w szkole i zbierz znajomych – pograjcie razem w kosza, siatkę lub nogę. To świetny moment, żeby odbudować szkolne więzi albo zaprzyjaźnić się z kimś nowym. :) Jeśli jesteście pełnoletni, to po takim wspólnym wysiłku fizycznym możecie się zintegrować na jakiejś domówce.

8. Przejrzyj stronę swojego miasta – często na takich portalach są informacje o koncertach, wydarzeniach, wystawach i innych tego typu rzeczach, na które czasami warto pójść. Tyczy się to zwłaszcza studentów, którzy żyją w dużych miastach – pamiętacie, jak się wprowadzaliście i byliście zachwyceni możliwościami nowego miasta? Gdzie to uciekło? Czas przewietrzyć pośladki i wreszcie skorzystać z możliwości.

9. Zwiedzaj własne miasto. Z ręką na sercu: czy naprawdę znasz zabytki i ciekawe miejsca w swoim mieście? Jakieś 3/4 mieszkańców nigdy nie zwiedzało swojego miasta, bo przecież nie są turystami, więc nie czują potrzeby. W jednej weekend zamień się w turystę i opracuj trasę, którą zwiedzisz swoje własne miasto. Trochę wstyd być mieszkańcem i nie znać własnego miejsca zamieszkania. Ja mieszkam od 3 lat we Wrocławiu i też jeszcze nie zrobiłam sobie takiej porządnej wycieczki – ale mam w planach i to całkiem niedalekich.

10. Jeśli już zwiedzasz miasto, idź na obiad do jakiejś fajnej knajpki albo restauracji. Nie dość, że poprawisz sobie humor smacznymi kaloriami (przestań, nikt w weekend nie dba o linię!), to jeszcze poznasz kolejne fajne miejsce.  Ja zawsze przed wejściem do jakiejś restauracji sprawdzam o niej opinie online – wiem, czego mogę się spodziewać.

11. Ugotuj coś nowego. Na przykład przyrządź sushi, coś meksykańskiego, zrób domową pizzę albo upiecz wreszcie ciasto. Najlepiej z kimś – więcej zabawy! Z moim chłopakiem czasami spotykamy się z naszymi przyjaciółmi i gotujemy, grillujemy, przygotowujemy, a potem spędzamy wieczór obżerając się smacznym jedzeniem i spędzając świetnie czas.

12. Jeśli już mówimy o gotowaniu – zabaw się w szefa Amaro i Hell’s Kitchen. :) Nie ma nic śmieszniejszego niż zdrowa rywalizacja, np. ze znajomymi. Ustawcie sobie jakiś budżet i zróbcie kulinarny konkurs – nie dość, że się najecie, to jeszcze na pewno będzie przy tym trochę zabawy.

13. Gry: świetny sposób na spędzenie czasu ze znajomymi albo kimś bliskim. Tutaj pisałam już kiedyś o tym, w jakie gry można zagrać ze swoją drugą połówką.

14. Albo zamiast siedzieć przed komputerem lub konsolą, wyciągnijcie planszówki i zbierzcie ekipę. Monopoly, chińczyk, karcianki… wybór jest ogromny.

15. Zacznij uczyć się obcego języka – albo podszkol ten, który już umiesz. Ja uważam, że jedną z najlepszych form nauki języka jest czytanie książek, słuchanie audiobooków czy oglądanie seriali lub filmów na youtube w tym właśnie języku. Tak staram się dbać o mój angielski.

16. Odwiedź bibliotekę – i wyjdź stamtąd z mnóstwem nowych książek. A potem zacznij realizować punkt 5.

17. Zrób porządki – w szafkach, książkach, twoich zbiorach… wydaje mi się, że większość osób – zupełnie tak jak ja – odkłada to na bliżej nieokreślone „później”. A rzeczy się gromadzą, nawarstwiają… i nic się z nimi nie dzieje. Dobrym pomysłem jest wystawienie na sprzedaż rzeczy, których już nie używasz – ubrań, elektroniki, książek i tak dalej. Zarobisz kilka groszy i pozbędziesz się niepotrzebnego bagażu.

18. Zaplanuj swój tydzień – nie ma nic lepszego niż dobra organizacja. Kalendarz w dłoń, kolorowe mazaki na biurko i do roboty. Dzięki temu później będzie ci łatwiej. 

19. Spróbuj nowych ćwiczeń – np. jogi, pilatesu czy innego treningu, którego nigdy wcześniej nie robiłeś. Może ci się spodoba?

20. Przemebluj mieszkanie – ileż można żyć w tym samym otoczeniu? Jeśli masz warunki, przesuń biurko na inne miejsce, przełóż pudła, zrób coś nowego… to zawsze jakieś odświeżenie dla twojego gniazdka, zwłaszcza, jeśli spęzasz w nim dużo czasu.

21. Spróbuj DIY. Szczerze mówiąc – ja mam do takich rzeczy dwie lewe ręce i kompletnie nie wiem, jak coś skleić, pomalować albo wyciąć, ale może się okaże, że ty masz do tego talent?

Wpis, którego nie ma

$
0
0

Czasami po prostu wstajesz i wiesz, że dzisiaj nie jest ten dzień.

Ja dzisiaj obudziłam się i stanowczo nie wyglądałam jak panie w reklamach, ale to chyba moja codzienność. Nie wiem jak wy, ale ja, dziwnym trafem, nie budzę się w pełnym makijażu każdego poranka, chociaż naprawdę się staram. Na przykład zapominając zmyć ten, który miałam w ciągu dnia.

Moje włosy też nie są jakoś szczególnie uczesane, w przeciwieństwie do kobiet śpiących na satynowych poduszkach i reklamujących różne rzeczy od kawy począwszy, poprzez rajstopy, sieciówkę albo tabletki na odchudzanie. Zresztą, moje włosy zawsze żyły swoim życiem i czasami tak wyglądają, że mam wrażenie, że te swoje włosowe życie mają ciekawsze niż moje. Każdego ranka są rozczochrane jakby w nocy miały porządny melanż. Chociaż pewnie nikt już nie używa tego słowa.

Ale wrócmy do tematu. Dziś obudziłam się i stwierdziłam, że to z całą pewnością, przepraszam was bardzo, nie jest dzień na nowy wpis. Chociaż powinien być. Planowo. Życie ma jednak to do siebie, że lubi psuć plany i chociaż dzisiaj miałam cały boży dzień, to pisanie mi nie szło. I z tego też powodu dzisiaj wpisu nie będzie, ja go właśnie nie piszę, a wy go właśnie nie czytacie, bo tego po prostu nie ma.

Nie chciało mi się go pisać, ot prawda. Każdy ma prawo do bycia leniem.

Gdyby ten wpis istniał, to pewnie bym jeszcze napisała coś mądrego, walnęła pseudo-inteligentną pointę albo suchy żart słowny, którymi tak bardzo lubię się bawić. Ale czy żart we wpisie może istnieć, jeżeli samego wpisu nie ma? Raczej nie. A jeśli myślicie, że właśnie czytanie wpis, to grubo się mylicie. No głuptasy, przecież nie da czytać się czegoś, co nie istnieje! Prawda?

I jeśli teraz mieliście w planach na niedzielny wieczór przeczytanie wpisu, to możecie czuć się zawiedzeni, bo go nie ma. Ale z drugiej strony – hej, zaoszczędziliście 4 minuty swojego życia! Trzeba patrzeć na pozytywy. Cieszyć się, wyciskać cytryny i robić lemoniadę, czy jak to tam się mówiło.

I pewnie się nie da komentować artykułu, który nie istnieje, ale bo ja wiem? Może się da i istnieją komentarze, których nie ma? Gdybyście mogli przeczytać ten wpis, to pewnie byście mi powiedzieli, ale przecież dzisiaj artykułu nie ma, więc nawet się nie dowiem, chyba, że dziwnym trafem będę umiała przeczytać nieistniejące komentarze o wpisie, którego nie ma. To wszystko jest dziwne i prawie tak magiczne, jak Harry Potter albo wiek Małgorzaty Rozenek.

Powiedziałabym dobranoc, ale przecież nie możecie tego przeczytać, więc nie mogę Wam tego przekazać. Cholera.

PS A jeśli ktoś z Was ma właśnie deja vu i myśli sobie „to już było”, to muszę go uściskać, bo to znaczy, że jest ze mną dłużej, niż studiuję. A to strasznie kochane.

Gdyby ten wpis istniał, to byłoby w nim zdjęcie Nitki, które robiłaby Patrycja Kastelik. Ale że wpisu nie ma, to nie ma też zdjęcia. Ani tego podpisu.

#2 Pytający Poniedziałek

$
0
0

Marta, masz jakiś swój ulubiony cytat, który motywuje cię do działania?

Czy masz swój motywujący cytat?

Zacznijmy od tego, że ludzie różnie się motywują. Jedni zbierają się do działania właśnie po przeczytaniu jakiegoś cytatu, drudzy wolą zdjęcia, a trzeci – innych ludzi. I ja, ogólnie, należę do tego trzeciej grupy. Najbardziej motywują mnie ludzie, który się chce, którym się udało i którzy całym sobą pokazują, że można.  Nawet, jeśli cały świat próbuje ci udowodnić, że to nieprawda.

Dokładnie o źródłach moich motywacji poczytasz tu. A ja wracam do głównego tematu – cytatów. Cytaty do mnie najbardziej przemawiają w zestawieniu combo, tzn. cytat + zdjęcie. Często mam na tapecie jakieś motywujące słowa, np. tak aktualnie wygląda mój pulpit:

mój pulpit

A jeszcze bardziej motywują mnie i docierają do mnie nie cytaty, a zwykłe hasełka.Najbardziej lubię proste grafiki z tekstami. Pokażę Wam przykładowe obrazki z mojego pamiętnikowego tumblra, które uznałam za motywujące:

Ale najbardziej, najmocniej przemawia do mnie cytat, który za każdym razem daje mi porządnego kopa w zadek. Wiem, że jest autorstwa oszusta, ale nic na to nie poradzę – jest prawdziwy, inspirujący i zachęca mnie do tego, żeby żyć dobrze, po swojemu i zgodnie ze swoimi marzeniami:

11156351_690251674435184_8443981567595866085_n

„Jedyna rzecz, jaka stoi między tobą i twoim celem jest gówniana historyjka, którą sobie powtarzasz, dlaczego to nie możesz go osiągnąć”

Pytający Poniedziałek to nowa seria na blogu – Wy zadajecie pytania, a ja staram się jak najlepiej na nie odpowiedzieć. Pytania do kolejnej serii można zadawać w komentarzu pod tym postem. 

WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, MARTA!

$
0
0

Szczerze, to nie do końca wiem, co mam powiedzieć.

Bo co się mówi w takich chwilach? Mój blog oficjalnie kończy dzisiaj trzy lata. To właśnie 13 maja 2012 roku tak naprawdę zaczęłam tutaj pisać „tak na poważnie”.

Blog z jakiegoś tam hobby stał się dla mnie czymś więcej, niż zwykłym zajęciem, którym się param w wolnych chwilach między parzeniem herbaty a oglądaniem serialu.

Wiem, wszyscy blogerzy tak mówią, więc oszczędzę sobie ckliwe gadki o tym, jak bardzo to miejsce jest dla mnie ważne, bo to się chyba rozumie samo przez się. Zresztą, mam nadzieję, że to po prostu widać. Że wchodząc tu i czytając moje teksty czujecie moje emocje i widzicie pot, krew, łzy i obdarty naskórek z palców, zmęczonych od klikania w klawiaturę. No i moje serce, bo tego chyba wkładam najwięcej w to wszystko.

I zanim zaśpiewam sobie „sto lat!” i będę ubolewać, bo nie mogę dziś się napić za blogowe zdrowie (jestem chora), to tylko napiszę jedną rzecz. A właściwie, to dwie. Ewentualnie trzy.

Ten blog stał się dla mnie ważnym miejscem, bo dzięki niemu w jakiś sposób na nowo odkryłam i zbudowałam swoją własną wartość. Małe sukcesy, których mi dostarczał (chociażby genialny finał Bloga Roku!) i mnóstwo pozytywnych reakcji ze strony kompletnie obcych ludzi – a właściwie moich czytelników – sprawiły, że z naprawdę mocno zakompleksionej dziewczyny stałam się nieco pewniejszą siebie kobietą. Nie da się ukryć, że blog jest też dużą częścią mojego dorastania i jeśli tylko kiedyś znajdziecie czas, żeby przejrzeć archiwum, które jest w bocznej kolumnie, sami się o tym przekonacie. Widać to po wpisach.

Ale blog też pozwolił mi przekonać się, że na świecie jest cała masa zajebistych, miłych, uroczych, ciepłych ludzi. Was. Czytelników. Ludzi, którzy teoretycznie są obcy, a w praktyce sprawiają, że mam wrażenie, że są potężną, wielką grupą moich znajomych, którzy mi dopingują, lubią ze mną dyskutować, czasami się w czymś nie zgodzą albo rzucą żartem. Nie będę gadać, że piszę dla siebie, bo to nie do końca tak wygląda. Piszę dla przyjemności, ale równocześnie chcę, żeby ktoś to czytał, bo wtedy widzę w tym większy sens.

Zresztą, nie ma nic lepszego niż po złym dniu, kiedy spotkam się z chamstwem lub wrednymi ludźmi wejść tutaj i zobaczyć, co mi napisaliście.

Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze (jest ich już prawie 15 tysięcy), za Wasze maile, lajki, internetowe znaki obecności i za to, że po prostu tu jesteście ze mną. Jesteśmy wielką martową rodziną i jestem cholernie szczęśliwa, że tu jesteście. Każdy z osobna i wszyscy razem.

A teraz kończę ten wpis, bo uświadomiłam sobie, że tak się wzruszyłam, że jestem w dupie, bo zapomniałam zmyć farbę z głowy na czas.

DZIĘKUJĘ.

Przecież sushi jest ohydne!

$
0
0

Wieczór. Siedzimy z grupą znajomych.

– To może sushi? – pytam, bo chociaż od typowej, stereotypowej Japonki różnię się kolorem włosów, figurą, kształtem oczu i w ogóle całą aparycją, to sushi robię całkiem niezłe, bez dwóch zdań.

– Co? Sushi? Fuj, przecież to jest ohydne! – rozległy się oburzone głosy, a ja próbowałam schować się w moją bluzę jak ślimak w skorupę, bo już mnie czekał zbiorowy lincz – surowe ryby są obleśne!

– A próbowaliście? – zapytałam, zastanawiając się jak ktoś taki dobry przysmak może nazywać obleśnym. Przecież tym małym, uroczym, kolorowym, równym rolkom, kółeczkom czy też po prostu kawałkom sushi wszystko można zarzucić, ale raczej nie to, że są obleśne.

– Nie, nie. Nie próbowaliśmy i nie chcemy! – słyszę odpowiedź. Uderzam się z dłoni w czoło, bo czuję, jak mi się niebezpiecznie podnosi ciśnienie, a cukier spada w zastraszającym tempie.

NO RANY BOSKIE.

Podobno tylko krowa nie zmienia zdania, ale im więcej przebywam z ludźmi, tym częściej przekonuję się, że krowa to pikuś w porównaniu z człowiekiem. Przecież jak taki się uprze, to prędzej pan Korwin wygra wybory w pierwszej turze, niż ten zmieni zdanie.

Wyjaśnijmy sobie coś: ja szanuję czyjeś gusta. Nie przeszkadza mi, że mój kolega słucha dubstepu, którego nie znoszę, albo że mojej koleżance bardzo podoba się Ryan Gosling, chociaż osobiście nie uważam blondynów za szczególnie atrakcyjnych. Każdy ma prawo lubić, kochać i wzdychać do czegoś, co mu się podoba i nie mój w tym interes.

Tyle, że zdanie o tym, że sushi jest obleśne, że gry są głupie, albo że koty są wredne możesz mieć wtedy, kiedy tego spróbowałeś, zagrałeś albo miałeś do czynienia z kotem dłużej, niż przez pięć sekund (wiesz, wtedy kiedy przebiegł ci drogę pięć lat temu. To się nie liczy.).

Powiedzcie mi: jak, do cholery, no jak można mieć zdanie o czymś, z czym się nawet nie spotkało?

Ręce opadają.

WIELCY EKSPERCI

Uwielbiam to po prostu – modę na to, żeby ZAWSZE mieć zdanie na jakiś temat. Nieważne, że nie słyszałeś nic o tym, o czym mówisz, nieważne, że swoją wiedzę opierasz o plotki, nieważne, że tak naprawdę twoja opinia to powielenie jakiegoś newsa z telewizji czy artykułu z internetu. Ważne, że masz jakieś zdanie i bardzo chcesz je wypowiedzieć, a co więcej – uważasz, że masz niepodważalną rację i na pewno się nie mylisz.

Pół biedy, jak tylko wyrażasz swoją opinię: mimo wszystko, każdy ma prawo do własnego zdania, nawet wymyślonego.

Gorzej, gdy ludzie nie mający zielonego pojęcia o danej sprawie zaczynają cię przekonywać, że jest tak, jak mówią. Kłócą się, krzyczą najgłośniej jak potrafią i za wszelką cenę chcą udowodnić, że mają rację. A ich odpowiedź na pytanie: dlaczego tak twierdzisz? BO TAK.  Zauważyliście, jaką siłę przekonywującą ma ten argument? BO TAK. Doprawdy, szczyt retoryki.

SPRÓBUJ, A POTEM GADAJ

Jeśli chcesz mówić na prawo i lewo o tym, że sushi jest niedobre – najpierw je spróbuj. Miej jakiekolwiek pojęcie na temat, na który wyrażasz swoją opinię – bo tylko wtedy jest wartościowa. Inaczej jesteś po prostu następnym zwykłym ignorantem, który powtarza w kółko to samo i w porównaniu z którym krowa jest bardziej pokorna i skora przyznać się do błędów.

Ja, dla przykładu, raczej nie spróbuję krewetek. Jak dla mnie – dziwnie wyglądają. Jak zamarznięte robaki, czy coś w ten deseń. Nie chodzę jednak po mieście z wielką tubą, krzycząc przez nią na prawo i lewo: HEJ, KREWETKI SĄ OHYDNE! Nie mogę tak powiedzieć, bo nie wiem, jakie są w smaku. Nie jadłam ich. Nie mogę tego ocenić.

To wszystko trochę wiąże się z powierzchowną oceną ludzi, której też strasznie nie lubię. Ludzie nie znają człowieka i wydają na jego temat osąd. „Jest głupia, bo jest żoną znanego piłkarza”, „musi ją zdradzać, bo jest brzydsza od niego”, „na pewno jest pusta, bo ma platynowy blond na głowie”, „jak ma pieniądze, to pewnie ukradła”, „jest głupi, bo tak powiedzieli w telewizji”.

Może zamiast kierując się opiniami, które nam ktoś podrzucił albo plotkami, które usłyszeliśmy, zaczniemy kierować się czymś, co jest niezwykle w życiu przydatne: własnym rozumem.

Myślę, że to byłby naprawdę świetny pomysł.

 

Sorry, nie możesz być idealny

$
0
0

Naprawdę się starasz. Ćwiczysz, jesz zdrowo, pracujesz, uczysz się, spotykasz ze znajomymi, zaliczasz wszystkie życiowe góry i przeskakujesz z rozpędem przez trudności. Robisz to, tamto i jeszcze jedno, jednocześnie pijąc kawę, jedząc obiad i kolację, bo osobno to nie masz na to czasu oraz odpisując na wiadomość. Wydaje się, że jesteś uosobieniem organizacji, sukcesu i tych wszystkich mentorskich cytacików, które mają przekonać człowieka, że wszystko można i można idealnie.

A potem coś się wali i zaczynasz rozumieć, że byłaś w wielkim błędzie.

Nie da się być alfą i omegą. Tak samo, jak nie da się robić wszystkiego idealnie i być we wszystkim dobrym. To wydaje się być bardzo logiczne, ale gdy dochodzi co do czego, trudno to wybić sobie z głowy. Bo człowiek chce.

Człowiek ma dużo zajęć i najchętniej złapałby wszystkie sroki za ogon. Więc zaczyna artykuł, miesza łyżką w garnku obiad, w międzyczasie robi dwa przysiady i wygląda za okno, by powitać swoją połówkę czułym całusem na odległość.

Ten człowiek to na przykład ja.

11273022_864424270283852_1013910629_n

 

Lubię robić dużo. Sprawia mi to przyjemność. Lubię być aktywna, żyć ładnie, równo, może nie od linijki, ale prawie. Ale to, że lubię robić dużo nie jest problemem. Problemem jest to, że lubię robić dużo i perfekcyjnie.

A to już kłopot. Dość poważny.

PO PROSTU PERFEKT

Zawsze staram się, żeby wszystko wyszło. Idealnie, oczywiście. Żeby wszystko było na czas, żeby było dobre, żeby innym się podobało, żebym ja była zadowolona. I w większości się udaje. Do momentu, w którym nagle życie dowala ci miksem wszystkiego, wielkim combo, jakąś śmieszną kompilacją, która pewnie dla życia jest niebywale zabawne, ale dla mnie trochę przerażające. Nagle budzisz się rano i nie chcesz wychylić nawet dużego palca od stopy spod kołdry, bo wiesz, że ten palec zaraz się zmęczy działaniem.

Bo przecież wszystko trzeba zrobić. I trzeba to zrobić dobrze.

Nie lubię się użalać nad sobą, więc czy mój duży palec tego chce, czy nie, wypycham go spod kołdry i bosymi stopami zasuwam. Znowu. Robię, staram się, ale kiedy uderza mnie te combo, to i tak wiadomo, że nie zrobię wszystkiego. I zaczyna się tragedia. Bo przecież tak nie można. Bo to nie perfekcyjne. Bo to nie tak, jak miało być.

I to mnie gubi.

Nie lubię słuchać o tym, że biorę na siebie za dużo – nie uważam tak. Nie lubię też przyznawać się do błędu, bo wtedy jedyne co widzę, to to, że ten błąd popełniłam ja – i że nie powinno tak być. Ciągle wymagam od siebie więcej i więcej, i o ile dla rozwoju człowieka to dobrze, o tyle za duży bagaż może sprawić, że połamie ci się kręgosłup.

Albo po prostu w pewnym momencie pękniesz i zaczniesz płakać. I zamiast zrobić chociaż jedną rzecz z tego miliona, nie robisz żadnej, bo spędzasz czas stresując się, obgryzając paznokcie i zamartwiając się, jakim jesteś leniem i nieudacznikiem.

NIE MOŻNA MIEĆ WSZYSTKIEGO

Podstawowa życiowa zasada: nie można mieć wszystkiego. Ja jej nigdy nie wierzyłam. Bo jak nie można, jak ja daję radę? Wiecie, jak to jest – może inni nie mogą, ale JA przecież mogę! Przecież ogarniam życie, studia, pracę, chłopaka, treningi, dietę, relacje z innymi, blogi i wolny czas.

Gówno ogarniam.

Bo jeśli nie ma combo, to jest dobrze. Ale jeśli combo się pojawia, to robi się problem, bo Perfekcyjna Marta nie wyrabia i świat się wali.

A, czekajcie. Jednak się nie wali.

Jednak nagle nie porywają nas kosmici, kiedy nie oddam czegoś na czas. Jednak ziemia się nie rozstępuje, kiedy na którymś z blogów nie ukaże się wpis. Nie ma końca świata i paskudnych zombie, gdy nie zrobię treningu. Totalne zdziwienie! Jak to możliwe, że tak można, nieperfekcyjnie, nie na czas, nie wszystko, nie zawsze?

Jednak można. I niesamowicie się cieszę, że wreszcie zdjęłam sobie tą uprząż i mogę sobie odetchnąć pełną piersią.

Człowiek uczy się całe życie. Zwłaszcza najbardziej oczywistych rzeczy.


Jak być Martą?

$
0
0

Czasami (na szczęście rzadko) ludzie mówią, że chcą być jak ja. Wiecie, w miarę organizować swoje życie, nie bać się wizyty Perfekcyjnej Pani Domu, cieszyć się drobnostkami i uśmiechać się do ucha do ucha. Problem w tym, że ludzie mówią takie głupoty, bo nigdy mnie nie widzieli w prawdziwej akcji.  Znaczy się, w życiu. Zwykłym.

Gdyby tylko mnie poznali, to gwarantuję, że by się im odwidziało.

Parę z tych historii mogą znać moi czytelnicy z fanpage - lubię się czasami dzielić swoim upośledzeniem życiowym. Jeśli chcecie poznać tajemną sztukę bycia Martą, to poradnik właśnie dla was:

JAK BYĆ MARTĄ?

ODCINEK 1.

1. Zbieraj się dwa miesiące do wypożyczenia z biblioteki uniwersytetu książek potrzebnych ci do ukończenia licencjatu.
2. Wreszcie rusz tyłek i wejdź na stronę biblioteki. Odkryj, że można założyć konto online. – O, jak miło – powiedz sama do siebie.
3. Utwórz konto i odkryj, że aby działało musisz udać się do biblioteki. – Nic nie szkodzi, od razu wezmę książki – pomyśl optymistycznie.
4. Biblioteka jest stosunkowo daleko, więc wsiądź w tramwaj (dzięki Bogu, że bezpośredni) i udaj sie w podróż swojego życia niczym Bilbo z Gandalfem . Tyle, że nie masz Gandalfa.
5. Pójdź do biblioteki i aktywuj konto. Hurra!
6. Musisz zamówić online książki.
7. Jezu. Seriously?
8. Zamów książki na komputerze w bibliotece. Nareszcie!
9. Dowiedz się, że teraz musisz czekać godzinę, aby móc je odebrać.
10. Fuck.
11. Nie możesz czekać godziny, bo masz pilne sprawy i musisz wracać.
12. Wyjdź z biblioteki z niczym.
13. Wróć do domu bez książek i uświadom sobie, że bez nich trochę jesteś w dupie.

ODCINEK 2.
1. Wyprowadź na spacer psa, który nie jest twój (ale z którym masz przyjazne stosunki).

12
Sprawczyni całego zamieszania.

2. Gdy już wejdziecie na tereny, na których nikt nie chodzi, spuść go ze smyczy. Tak, jak jego właściciele zawsze robią. Przecież nic nic nie może pójść źle, co nie? To mądry pies.
3. Obserwuj jak pies sobie hasa. Jak miło!
4. Obserwuj, jak pies hasając wchodzi w rosnące, wysokie zboże i powoli znika ci z oczu.
5. Zawołaj psa.
6. Pies ma cię gdzieś.
7. Zorientuj się, że zgubiłaś psa, który waży jakieś 30 kilo.
8. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie.
9. Zacznij zdzierać gardło, wołając psa do siebie.
10. PSIEEEEEEEEEEEEEEE! TUTAJ CHO!
11. W tym cholernym zbożu nawet go nie widać. Pies dalej ma to w dupie.
12. Zacznij panikować.
13. Cholera jasna, zgubiłam psa. Zgubiłam psa. Zabiją mnie.
14. PSIEEEEEEE! CHODŹ TU!!!!! *nieudolne gwizdanie*
15. Weź głęboki oddech. Co robić, co robić, co robić?
16. Popraw swoją torebkę w kształcie kota, zrób wydech i zacznij biec przez zboże, które sięga ci do piersi.
17. Przez jakieś 100 metrów przedzieraj się przez cholerne zboże, wołając ciągle psa i przeklinając pod nosem. Zboże jest całe w rosie, więc twoje leginsy całkowicie przemokły.
18. Szurszurszurszur. Przedzieram się przez zboże. Buszująca Marta w zbożu. Gdzie ten cholerny pies?
19. Z sapaniem dotrzyj do końca zboża i ścieżki.
20. Ujrzyj psa, który grzecznie leży na ścieżce i widocznie czeka, aż przyjdziesz.

 

ODCINEK 3.

1. Szukaj noclegu w Warszawie. Miej w zakładce otwarty stary hotel, w którym wcześniej spałaś i który był sprawdzony i bez wad, ale trochę drogi. Szukaj innego hotelu. Znajdź ekstra okazję, w stylu O-Mój-Boże-Jak-Tanio-Helena-Bierz-Póki-Dają. Sprawdzaj na mapie, gdzie to jest.

11168516_368283143373438_4468310591049735789_n

– Patryk, zobacz jak blisko ten hotel, a jak tanio! Prawie jak tamten stary! Zobacz, tutaj są Łazienki, możemy iść z buta. O, a tutaj już Marszałkowska.

– Marta… – słyszysz, że Patryk próbuje coś powiedzieć, ale nie słuchaj go, po co go słuchać, czy on nie rozumie, że tutaj dzieje się coś wspaniałego?

2. Podjaraj się. Zacznij się cieszyć, że znalazłaś hotel idealny.

– I zobacz Patryk, zobacz, nawet jest blisko metra! Ekstra, za taką cenę, ja już tu klikam, zamawiam, biorę go! – wołaj z entuzjazmem, machając rękami i prawie zwalając laptopa z nóg.

– Marta…. – Patryk znów próbuje truć ci tyłek, o co temu człowiekowi chodzi?

– No i zobacz, ty, Patryk, on jest koło Marszałkowskiej, na Placu Konstytucji! Prawie jak ten ostatni hotel!

– Marta – wreszcie zdecyduj, że dasz mu coś powiedzieć, niech ma – Marta, to jest ten sam hotel, co ostatnio.

3. W ostatniej chwili usuń kursor myszki spod przycisku „zarezerwuj”. Schowaj się w bluzie i udawaj, że ci nie ma, bo palisz się ze wstydu. Boże.

ODCINEK 4.

11055613_939036929453274_60642094_n

1. Dostań w podarunku od jednej z firm sportowych bilety na fitnessową imprezę.

2. Postanów, że pojedziesz z chłopakiem.

3. Zacznij rezerwację. Najpierw zamów swój bilet.

4. Rezerwując bilet chłopaka zagadaj się i klikaj bezmyślnie „dalej”.

5. Ściągnij wygenerowany bilet i zorientuj się, że jest na ciebie. Dokładnie tak, jak POPRZEDNI.

6. Zacznij panikować, bo skąd weźmiesz dwie Marty Hennig?

7. Cholera. Jak przekonasz obsługę, że dwumetrowy facet w brązowych włosach to twoja siostra o tym samym imieniu?

8. W panice wydzwaniaj do firmy sprzedającej bilety.

9. „Żeby połączyć się w sprawie rezerwacji, wybierz 1. Aby pogadać z konsultantem, wybierz 2. Jeśli chcesz upiec ciasto, wybierz 3″. Blablabla. Dwójkę. Dwójkę wybierz!

10. Powiedz pani konsultantce o twoim upośledzeniu umysłowym,

11. Pani konsultantka mówi, że nikt nie sprawdza nazwisk, tylko same bilety.

12. Jak zwykle to samo.

ODCINEK 5.

JAK CAŁKOWICIE I SKUTECZNIE OBRZYDZIĆ SOBIE SWOJĄ WŁASNĄ PRACĘ LICENCJACKĄ – PORADNIK W 10 KROKACH:

1. Znajdź temat, który całkowicie cię jara.
2. Zgłoś temat, który całkowicie cię jara i zacznij zbierać książki, bo tak bardzo jesteś nim podniecona, że chcesz już pisać. Opowiadaj ludziom na domówkach jak ci się podoba temat i molestuj klientów, streszczając im z podnieceniem, jaką fascynującą będziesz miała pracę.
3. Napisz pierwsze dziesięć stron w jeden dzień i pokazuj wszystkim, jaki masz ciekawy licencjat i podkreślaj, jak bardzo cię to jara. Czytaj to kilka razy i bądź dumna, że masz taki ciekawy temat.
4. Idź do pani promotor.
5. Promotor mówi, że super, ale że doda ci jeszcze jeden rozdział z przodu.
6. Promotor mówi, że w sumie to doda rozdział z przodu i jeszcze wykreśla ci cały drugi rozdział, bo zbyt szczegółowy. Drugi rozdział był według ciebie najciekawszy, więc patrzysz w milczeniu i cierpisz po cichu.
7. Rozdział dodany przez promotor nie jest nawet w 1 procencie związany z twoją pracą licencjacką i nijak się ma do jej tematu.
Dodatkowo, w rozdziale od pani promotor masz pisać o prawie prasowym, które nie obowiązywało jeszcze w okresie, o którym piszesz licencjat.
8. Promotor wczuwa się w twój spis treści i koniec końców zostawia ci łaskawie ostatni rozdział z dwoma podpunktami, który rzeczywiście mówią o temacie twojej pracy i cię jarają.
9. Wróć do domu i patrz smutno na spis treści z podrozdziałami, które są dopisane przez panią promotor. Zorientuj się, że twoja praca wcale nie jest na temat, na jaki miałaś pisać, tylko o jakiejś tępej teorii, która jest nudniejsza niż dziesięć odcinków Klanu pod rząd.
10. Otwórz piwo. Zamknij plik z pracą i pożal się całemu światu, jak bardzo ci smutno.

Smutłam.

ODCINEK 6.

marta

JAK ŚNIĆ JAK MARTA.

Patryk mnie budzi i coś tam mi mówi. Na co ja (śpiącym głosem):
– Wiesz co, Nitka jest bardzo miła, że zebrała na mnie te wszystkie orzechy.
– Jakie orzechy? – pyta Patryk.
– No na Bloga Roku. Jak jej się udało ponad 400 orzechów zebrać… ja sobie tego nie wyobrażam.
– A od kiedy orzechy głosują? – pyta Patryk, śmiejąc się ze mnie pod nosem.
– No głosują. Ale Nitka jest trochę wredna, bo najpierw zbierała orzechy dla mnie, a potem zbierała dla innego bloga. Ja jej kuwetę sprzątam, a ona co? A jakby tamten blog mnie wyprzedził o 5 orzechów?
– A co jeśli Nitka kupiła te orzechy? – dopytuje Patryk, zapewne mając ze mnie niezły ubaw.
– Nie, nie – odpowiadam, poprawiając kołdrę – ja jestem uczciwa i Nitka pewnie też. Na pewno by mi tego nie zrobiła.
Cisza.
– Wiesz co, Patryk? Ty jako jedyny pamiętałeś – mówię.
– Co pamiętałem?
– Żeby wziąć te kozaki z czubkiem na orzechy.

Kurtyna w dół.

Pierwsze i ostatnie zdjęcie – fot. Patrycja Kastelik.

Czy miłość może być na zawsze?

$
0
0

Siedziałam dzisiaj na dworcu. Siódma rano, oprócz mnie na peronie cztery osoby. Młoda studentka stojąca przy białej linii, której podobno nie można przekraczać, bo można wpaść pod pociąg, mężczyzna po czterdziestce, w sweterku i z teczką pod pachą, oparty o budkę, która kiedyś była budką dyżurnego, a teraz jest jego smutną pozostałością z wybitymi szybami i puszkami piwa w środku. No i oni: pan i pani, na oko sześćdziesiąt pięć lat, siedzący na ławeczce i wpatrujący się w tory.

Siadam na ławce, tuż za państwem po sześćdziesiątce.

Ona: farbowane rude włosy z siwymi odrostami, krótko ścięte, spuszone wałkami, co widać. Nie zdziwiłabym się, gdyby lakier, którym utrwalała fryzurę, miała jeszcze z lat, w których używano kartek w sklepach. Bluzka, na to biała kamizelka, spodnie rybaczki (czy wszystkie panie po sześćdziesiatce chodzą w spodniach rybaczkach?!) i zgrabne klapeczki, nieco przejęta, jakby zestresowana, pociera dłonie o siebie i wpatruje się w tory.

On: łysy, z resztką siwych włosów po bokach, w okularach. Niski, w koszuli w niebieską kratę, też ma kamizelkę, wiecie, taką, jaką mają wszyscy wujkowie z samochodem – z wieloma kieszeniami, w których kryją się męskie skarby – portfel, klucze, prawo jazdy i mnóstwo innych gadżetów. Na stopach sandały, pod nimi skarpety, a wyżej zwykłe spodnie, takie, jak noszą wszyscy panowie w jego wieku.

Siedzą razem i rozmawiają.

– Pierwszy raz będziesz jechała pociągiem? – pyta on, a ja mimowolnie podsłuchuję, bo cholera, a co innego mam robić o siódmej rano na dworcu PKP? Więc słucham. – Bo mówiłaś, że rzadko podróżowałaś, że prawie nie wyjeżdżałaś…

– Nie, no, co ty – żachnęła się ona, ale czuję po głosie, że kłamie. On też czuje. W jej głosie czuć stres, zresztą nie ma się co dziwić, wyobraźcie sobie sześćdziesięcioletnią panią, która nie jechała nigdy pociągiem. Ja też bym się stresowała. Chociażby nieznanym doświadczeniem. – No, to znaczy, no… gdzieś tam jechałam…. kiedyś…. – próbuje coś motać, ale robi to kompletnie niewiarygodnie.

Zapada cisza, dosłownie na chwilę. On chyba wyczuwa, że ona nie chce o tym gadać i zmienia temat. I opowiada. O Komorowskim, o wyborach.

– A jak myślisz, Helenko, na kogo lepiej i czy ktoś coś w tej Polsce zmieni? – pyta ją łagodnie i sprytnie zagaduje. Mija trochę czasu i już tak nie słucham, bo przestaje być ciekawie, państwo rozmawiają sobie o bezsennej nocy wczoraj i o psie, który strasznie chciał więcej karmy, a ja sobie zaczynam myśleć, że też bym chciała mieć psa więc tak siedzę na tej ławce i myślę o tym, jakiej rasy psa bym chciała. Czekam na pociąg.

Nie lubię czekać na pociągi, bo zawsze są o tej samej godzinie i jeśli jest do niego dużo czasu, to ciągle czujesz napięcie. To nie tak jak z autobusem miejskim, który może cię zaskoczyć i przyjechać wcześniej, albo nie przyjechać w ogóle. Pociąg przyjeżdża, owszem, ale sprawia, że czujesz się dziwnie, bo czekasz na niego i czekasz, i wreszcie, kiedy Pani przez mikrofon niewyraźnie go zapowie, to wjeżdża tak powoli na ten dworzec, że prędzej zniesiesz jajko, niż się go wreszcie doczekasz. Przerabiam to w swojej głowie i zastanawiam się, czy na pewno moje myślenie ma jakikolwiek sens, angdzieś tam szumi rozmowa państwa, miło mi szumi, jak taki telewizor w tle. Ale nagle ten telewizor gaśnie, nastaje cisza, która tak mnie zaskakuje, że aż obracam się niegrzecznie i oglądam na państwa, bo dlaczego przestali mi gadać i być moim telewizorem?

A państwo siedzą do mnie plecami i pan obejmuje panią, a następnie ją całuje z głośnym cmokiem, ale długo, namiętnie. Nagle czuję się jak jakiś złodziej, albo ktoś nie na miejscu – jakbym weszła w ich intymność, prawie tak, jakbym ich przyłapała w łóżku, taką atmosferę robią tym pocałunkiem.

Potem znów cisza.

I nagle słyszę ledwo słyszalny szept, który ma być przeznaczony tylko do jednej pary uszu.

– Kocham cię – mówi on czule, a ja słucham i zatyka mnie kompletnie, bo już dawno nie słyszałam w tym wytartym przez filmy romantyczne wyznaniu takiej siły uczucia. Każda literka osobno przekazuje, jak bardzo on ją kocha, jak bardzo mu na niej zależy. Ale to nie koniec, bo szept trwa dalej.

– Kocham cię bardzo mocno. Każdego dnia przez ostatnie czterdzieści lat i będę cię kochał zawsze. Zawsze i wszędzie – mówi on z pasją, szeptem. Łapię głośno powietrze i staram się już nie oddychać, żeby im tej chwili nie zepsuć. Boję się ruszyć.

I wtedy ona zaczyna chichotać. Nie śmiać się. Nie ryczeć śmiechem. Chichotać jak zawstydzona nastolatka, która po raz pierwszy ma chłopaka.

– Ja ciebie też kocham – słyszę jej nieśmiały szept, a po nim znów długie cmoknięcie. Nie mogę powstrzymać ciekawości, więc powoli obracam głowę i zerkam. On ją obejmuje, a ona opiera głowę o jego ramię.

Czy można kochać zawsze? 

Patrzę na nich i myślę, że tak.

#26 Piątek z Martą: trudne czasy

$
0
0

Aniamaluje kiedyś powiedziała, że istnieje coś takiego jak efekt keczupu. Że czasami próbujesz wycisnąć, i nie leci nic, ale kiedy w końcu porządnie naciśniesz butelkę, przestajesz mieć kanapkę z keczupem, a zaczynasz mieć keczup z kanapką, bo zamiast małej kropli, z butelki wylewa się jego morze.

A ja pływam obecnie w oceanie keczupu. To znaczy życia i jego obowiązków.

Wow, tragedia, bo stały się dwie sprawy:

  • Marta nie opublikowała wpisu co drugi dzień
  • Piątek z Martą bardzo logicznie piszę w niedzielę

ale powoli przyzwyczajam się do tego, że nie można być idealnym i staram się wyluzować. Ostatnie dni spędziłam w Łodzi, gdzie po raz kolejny przeniosłam się w czasie i robiłam to, co umiem robić naprawdę dobrze, czyli, oczywiście, biegałam. Swoją drogą, dlatego też nie było wpisu na blogu – wczoraj zaliczyłam bliskie spotkanie z ambulansem i prawie zemdlenie, a dzisiaj tak naprawdę dopiero dochodzę do siebie. Jeśli kogoś interesuje jak doprowadzić organizm do stanu wycieńczenia w minutę i 2 sekundy, to zapraszam na Codziennie Fit: KLIK.

Cholera.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@martapisze)

Wracając do mnie: żyję. Kończę licencjat, na szczęście, i chcę teraz się przycisnąć i zacząć wszystko zaliczać przed terminami, żeby mieć to z głowy. Jeśli jesteście ze mną trochę dłużej, to pamiętacie, jaka załamana byłam w tamtym semestrze – wszystko nagle spadło mi na łeb i nie potrafiłam się z tego odkopać. Dlatego teraz bardzo rozsądnie mam zamiar zacząć już jutro i pokonać to wszystko zanim zwali się na mnie masa keczupu.

Spacery z samego rana są magiczne. #SezonNaPiegiOtwarty Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@martapisze)

W wolnych chwilach znalazłam tylko raz (!) czas, żeby usiąść, wyluzować się i zagrać w Simsy. Efekty widać poniżej:

Miło mi będzie, jak będziecie trzymać za mnie kciuki – im szybciej się ze wszystkim uporam, tym więcej czasu będę miała na odpisywanie na Wasze komentarze (bardzo za nie dziękuję) i wiadomości.

Zakochałam się w mojej nowej sukience <3 #me #Girl #selfie #telefonempatryka #dziendobry

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@martapisze)

Poza tym, że biegałam, ten weekend był dla mnie ciężki – spotkały mnie porażki i wielki dylemat, którego w ogóle się nie spodziewałam. Nie miałam przez ostatnie dni najlepszego humoru i też dlatego postanowiłam odciąć się trochę od sieci. Wyszło mi to na dobre. Czasami każdy potrzebuje przerwy.

 

Nie wiem, czy wiecie, ale uwielbiam lumpeksy! Ostatnio udało mi się znów przytaszczyć wspaniałe łupy i nie wydałam na to więcej, niż 50 złotych.

  Kocham lumpeksy <3 wydalam na to 50 zł. :D na dodatek dwie rzeczy z metką :D #lumpy #shopping #oszczednamarta   Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@martapisze)

 

BLOGI CZYTELNIKÓW:

Jeżeli chcesz, żeby Twój blog się tutaj znalazł – wyślij mi maila na kontakt@martapisze.pl z adresem bloga, w tytule wpisz #PiątekzMartą. Opisz jednym zdaniem swój blog i napisz, dlaczego jest warty polecenia. Wiem, jak ciężko zdobyć pierwszych czytelników, więc bardzo chętnie polecę Wasze blogi.

Diabetyk na studiach – KLIK

Alicja ma kota (blog lifestylowy) – KLIK

Tak pozytywnie – KLIK

Życioholiczka – KLIK

Blog wnętrzarski InteriorSmoothie – KLIK

NA MOIM BLOGU:

Czy miłość może być na zawsze?

Jak być Martą?

Sorry, nie możesz być idealny

Przecież sushi jest ohydne

#2 Pytający Poniedziałek: czy jest jakiś cytat, który cię motywuje?

Wpis, którego nie ma

21 ciekawych rzeczy, które możesz zrobić w weekend

Do diabła z poradnikami o związkach

DO POSŁUCHANIA:

Mam gdzieś, że ta piosenka jest nagrywana dla reklamy.  Wpada w ucho i strasznie poprawia mi humor!

DO OGLĄDANIA:

Nie mam zbytnio czasu, ale odkryłam dwudziestominutowy serial, który całkowicie mnie wciągnął i w którym gra olśniewająca i niesamowicie sympatyczna Emily Osment.

Young & Hungry to serial komediowy – opowiada o młodej dziewczynie, której pasją jest gotowanie i która szuka pracy, bo nie ma na czynsz. Trafia do milionera, gdzie ma ugotować popisowy obiad… a potem wszystko dzieje się nie tak, jak trzeba.

I jest świetnie!

Życzę Wam udanego tygodnia! I zapraszam na FACEBOOKA oraz INSTAGRAM.

#3 Pytający Poniedziałek: czy często żałujesz swoich decyzji?

$
0
0

Marta, czy często żałujesz swoich decyzji, które nie doprowadziły cię do upragnionego celu?

Czy często żałujesz decyzji, które podjęłaś, a które nie doprowadziły Cię do upragnionego celu?

W pierwszych kilku sekundach – tak.

Później – nie.

Nie dlatego, że rzadko mi się zdarzają. Bo takie decyzje, które nie są odpowiednie i które nic nie dają, zdarzają się całkiem często. Czasami bolą. Czasami sprawiają, że chcę pluć sobie w brodę, ale nie pluję, bo to mija się z celem. Nauczyłam się już jednej, podstawowej rzeczy, która wydaje się być oczywista, ale nie zawsze jest: czasu nie da się cofnąć. Postanowiłam, zdecydowałam, nie wyszło – trudno. Teraz muszę pomyśleć co zrobić, żeby ten cel osiągnąć lub z danej sytuacji wybrnąć. Płakanie i użalanie się nad sobą i nad podjętymi decyzjami marnuje czas i sprawia, że człowiek tylko zaczyna mieć gorszy humor, a nic konkretnego z tego nie wynika.

Życie polega na dobrych i złych decyzjach. Nie ma osoby, która zawsze wybiera dobrze i której zawsze się powodzi. Warto jednak zrozumieć jedną rzecz: nie podejmując żadnej decyzji stoisz w miejscu i nie robisz kompletnie nic. Ani w przód, ani w tył. Decydując się na decyzję bierzesz na klatę ryzyko, ale jednocześnie masz dużą szansę na wygraną. Więc zawsze warto.

Było sporo decyzji, przy których pomyślałam sobie „cholera, mogłam inaczej”, „jestem głupia”, „dlaczego to zrobiłam?”. Ale było też sporo ryzykownych decyzji, które podjęłam i które się opłaciły. Ogólnie uważam, że warto ryzykować i robić coś pod prąd (np. zrezygnować ze studiów i wyjechać zwiedzać świat), bo najczęściej te najbardziej szalone, ryzykowne decyzje są najbardziej opłacalne.

Najlepiej w takim momencie zamiast rozpaczać usiąść i zastanowić się, co zrobić teraz. Jaki jest następny plan? Jakie jest inne wyjście? Nic nie pomaga na żal tak bardzo, jak działanie.

Czy masz może jakieś rady dla osób, które boją się odpowiedzialności za swoje decyzje?

1. Odpowiedzialność jest czymś, co każdy musi wziąć na klatę. Pogódź się z tym.

2. Przeczytaj mój wpis o podejmowaniu decyzji: KLIK.

3. Pamiętaj, że prędzej czy później i tak będziesz musiał podjąć tą decyzję bądź ktoś to zrobi za ciebie i wtedy nie musi być już tak fajnie. Będąc obojętnym i unikając podejmowania decyzji szkodzisz tylko sobie – bo nie ty kreujesz wtedy swoje życie, tylko inni ludzie.

4. Lepiej zaryzykować i stracić, niż nie ryzykować i całe życie zastanawiać się, co by było gdyby. Uwierzcie mi, to jest najgorsze uczucie na świecie.

5. W większości przypadków szalone i ryzykowne decyzje opłacają się.

6. A nawet jeśli tak nie będzie, przynajmniej możesz spojrzeć w lustro i powiedzieć: próbowałem. Takie rzeczy hartują ducha i sprawiają, że potem w życiu jest łatwiej. Serio.

7. Nie żałuj złych decyzji. Nie ma co rozpaczać nad rozlanym mlekiem – lepiej się zastanowić, jak skołować sobie karton z kolejnym!

8. Rób to, co chcesz robić. Rób to, co sprawi, że będziesz szczęśliwy i spełniony.

Pytający Poniedziałek to nowa seria na blogu – Wy zadajecie pytania, a ja staram się jak najlepiej na nie odpowiedzieć. Pytania do kolejnej serii można zadawać w komentarzu pod tym postem. 

Bożenka

$
0
0

Bożenka wcale nie miała łatwo w życiu.

Mieszkała na wsi, więc dzień w dzień pomagała rodzicom. A tu wykopki, a tam nakarmić kury, a to wyrwać chwasty albo porobić inne tego typu, rolniczo-wiejskie rzeczy. Potem Bożenka dorosła, obowiązki zostały, a tu oprócz tego trzeba było dojeżdżać do szkoły średniej i wstawać o świcie, by zdążyć na ten przeklęty autobus o nieludzkiej porze. Bożenka jednak była pracowitą dziewczyną, więc nie narzekała zbyt dużo. Zresztą, porządne dziewczyny nie jęczą, tylko robią.

A Bożenka była porządna.

Potem minęło trochę czasu, szkoła średnia się skończyła, a Bożenka się zakochała i pewnego dnia wskoczyła w ślubną suknię, trzymając za rękę mężczyznę swojego życia. Wszystko układało się jak w bajce, do momentu, w którym los nagle stwierdził, że trochę im w życiu zamiesza, bo przecież nie mogą mieć za łatwo.

WIELKA NIEWIADOMA

Mężczyzna jej życia wyjechał za wykształceniem i przez kilka miesięcy Bożenka została sama z małym synkiem i kolejnym dzieckiem w drodze. Pisali z mężem listy – czytane przez cenzurę – i tęsknili za sobą, tak jak należało. A potem, pewnego zimnego dnia, 13 grudnia 1981 roku Jaruzelski ogłosił stan wojenny i nagle kontakt z ukochanym się urwał.

Przez ponad dwa tygodnie Bożenka dzień i noc zastanawiała się, co się z nim dzieje. Listów nie ma, telefonu nie ma, nikt nic nie wie, a ona siedzi sama. Synek ma prawie 1,5 roku, w brzuchu rośnie kolejna ludzka fasolka, a mąż przepadł jak kamień w wodę. Gdzieś tam słychać plotki o strzelaninach, więzieniach i innych mało przyjemnych rzeczach. Z jego strony – nieznośna cisza. Cisza, która nie zwiastuje nic dobrego.

W końcu przyjeżdża na święta Bożego Narodzenia. Cały i zdrowy. Bożenka jest szczęśliwa. Mijają miesiące i na samym początku lata, przychodzi na świat córeczka i oficjalnie dołącza do całej rodziny. Czasami mąż dalej wyjeżdża, a Bożenka musi zostać sama. Jest jednak dzielna, więc radzi sobie z podniesioną głową i nie prosi o pomoc.

W końcu jednak udaje się im osiąść na stałe i stworzyć normalną rodzinę w jednym miejscu.

I, teoretycznie, tak to się powinno skończyć.

NOWY ROZDZIAŁ

Tyle, że się nie kończy. Prawie 11 lat po narodzinach córeczki Bożenka rodzi po raz kolejny. Znów córkę. Synek się buntuje i pakuje swoje zabawki, marudząc, że teraz w domu będą same baby. Nie pociesza go nawet czarny kundel Pluto, który niedawno trafił do ich rodziny.

A Bożenka znów ma pod górkę.

Córeczka jest małą blondynką z pyzatą buzią i piegami, które odziedziczyła właśnie po Bożence. W przedszkolu choruje na zapalenie płuc i codziennie wieczorem musi robić sobie inhalacje rurą, która wygląda trochę jak trąba słonia. Bożenka cierpliwie się nią opiekuje i podaje leki, martwiąc się, co to będzie. Na szczęście, jest dobrze.

Córka rośnie jak na drożdżach, a z każdym centymetrem uczy się gadać szybciej i więcej. Czasami Bożenka ma już tego dosyć i przed spotkaniami z rodziną bierze ją na bok i poucza, by tyle nie mówiła. Blondyneczka nigdy nie słucha i plecie to, co jej ślina na język przyniesie. Prosta grzywka zakrywa jej oczy, więc pewnego dnia, gdy Bożenki nie ma w domu, bierze nożyczki i sama ją sobie krzywo ucina. – Skaranie boskie z tym dzieckiem – myśli sobie Bożenka, ale nie daje po sobie tego poznać. Wina spada na męża, bo to pod jego opieką córka na głowie robi sobie armagedon.

Starsze dzieci wyjeżdżają na studia i Bożence zostaje tylko ta najmłodsza. Chociaż Bożenka nie jest zbyt otwarta i emocjonalna, swoją miłość pokazuje na różne drobne sposoby. Codziennie wieczorem wsuwa się po cichu do pokoju i kładzie córce na biurku kanapki. Kiedy jest chora, wstaje w nocy i sprawdza, czy wszystko w porządku. Czasami wsuwa jej banknot w dłoń i każe kupić nowe spodnie, właśnie te, do których córka wzdychała, bo przecież w takich starych i wytartych nie będzie chodzić, ludzie patrzą. I najśmieszniejsze jest to, że zarówno ona, jak i córka wiedzą, że wcale tych nowych spodni kupować nie musi, że Bożenka robi to dlatego, że córka bardzo je chciała.

Bo Bożenka jest kochana.

 

SUPERBOHATERKA

Mija czas i córka rośnie. Idzie śladem rodzeństwa i wyjeżdża na studia. Pewnego dnia wraca na dłuższą przerwę i wieczorem, niespodziewanie, zaczyna chorować. Męczy ją gorączka i wymioty, leży w łóżku, w ciemności, modląc się, żeby to wreszcie się skończyło. Miasto już śpi. Dom też.

Ale nie śpi Bożenka, która co godzinę lub dwie wstaje – mimo tego, że rano musi wstać do pracy – i wymienia córce na czole zimny kompres. I chociaż córka ma już dwadzieścia lat, to dotyk maminych rąk na głowie sprawia, że robi się lepiej.

Bo Bożenka jest superbohaterką. I moją mamą.

Wszystkiego najlepszego w Dniu Matki, mamo.

Przeczytaj też wojenną historię mojej babci: Irenka

Viewing all 191 articles
Browse latest View live